[ Pobierz całość w formacie PDF ]

obserwującego spięcie kolegi, co takiego pokazał wąsaczowi, odpowiedział:
- Eee, tam. Bilet na Widzew.
Bo kolega Lipko to kibic Widzewa. I przy okazji warszawiak - żeby nie było.
BLISKIE SPOTKANIA Z PODAOG
Ze stołecznych ulic jedziemy znów na Wiejską. W sejmie trwa zamieszanie
koalicyjne, czyli znów Sojusz Lewicy Demokratycznej gryzie się z Polskim Stronnictwem
Ludowym. Korytarzem kroczą ramię w ramię Waldemar Pawlak z Józefem Oleksym.
Dziennikarze na ten widok otaczają ich ciasnym kołem, tym razem jednak to premier Pawlak
sięga po środki niestandardowe.
- Sio! - rzucił do najbardziej natrętnego reportera i jest to najsłynniejsze  sio
w historii.
A kim jest ów natręt? To Wojciech Nomejko - w latach dziewięćdziesiątych
niezmiennie w służbie telewizyjnej  Panoramy - który znów podszedł za blisko. Znów, bo
akurat on zawsze lubi być blisko, a nawet bardzo blisko, co inni dziennikarze nieraz boleśnie
odczuwają, gdy staną mu na drodze do upatrzonego akurat polityka.
Ta bliskość i bardzo, ale to bardzo bezpośredni sposób bycia obrosły licznymi
anegdotami. W jednej z nich Nomejko zaczepia Józefa Oleksego - wówczas marszałka sejmu
- podchodząc do niego, szczypiąc w policzek i stwierdzając:
- Oj, przytyło się, panie marszałku, przytyło!
Kłopot w tym, że sam redaktor takiej sytuacji nie może sobie przypomnieć. Gdyby
bowiem była - logicznie stwierdza - to musiałby ją pamiętać. Gdyby jednak była, a on by jej
nie pamiętał, to musiałby działać pod wpływem - dowodzi i nie sposób odmówić mu racji, bo
gdyby pod wpływem zrobił urzędującemu marszałkowi puci-puci, to raczej bez skandalu by
się nie obyło. W innej historii Nomejko ląduje na zimnej parlamentarnej posadzce
przyduszony do ziemi przez funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu. I tu już coś jest na
rzeczy. W często powtarzanej wersji znany z zamiłowania do broni palnej reporter miał
podejść do przebywającego w sejmie oficera, sięgnąć mu do kabury i wyciągnąć broń,
mówiąc:
- Pokaż, co tam masz.
Gdy jednak kończył wypowiadać te słowa, równocześnie leciał już zobaczyć, co
aktualnie dzieje się na poziomie podłogi. BOR-owiki nie lubią, gdy ktoś im zagląda pod
kapelusze. Czy tak w istocie było, Nomejko znów nie pamięta. Pamięta, że rzeczywiście
doszło do jakiegoś takiego małego zamieszania w ciasnym przejściu prowadzącym
z głównego wejścia do sejmu do drzwi, którymi marszałek i członkowie rządu wchodzą na
salę plenarną. Co się dokładnie wydarzyło - nie wiadomo. Wiadomo, że nagle - jak to celnie
ujmuje Nomejko:
- Tak jakby znalazłem się horyzontalnie...
W której to pozycji nasz bohater raz już zresztą się znalazł po starciu z ochroną
Ministerstwa Obrony Narodowej.
MON ma dwie siedziby. Jedną w pałacyku przy Klonowej, gdzie naprzeciwko
Belwederu urzęduje sam minister. Druga to tak zwany Pekin, czyli potężny gmach w alei
Niepodległości. Przed wojną budowany jako szpital wojskowy, podczas Powstania służył
jako schronienie Władysławowi Szpilmanowi i występuje w Pianiście, po wojnie
zaadaptowany na potrzeby biurowe. W gmaszysku urzęduje wiceminister obrony, często też
organizowane są tu konferencje prasowe. Właśnie zaczyna się jedna z nich. Przed budynkiem
zaparkował fiat tempra Telewizji Polskiej. Przyjechała  Panorama . Nomejko, operator,
dzwiękowiec i asystentka przechodzą przez bramki wejściowe. Wartownicy spisują,
sprawdzają i przepuszczają na konferencję.
Pech chciał, że redaktor zapomniał czegoś z auta. Wychodzi więc, zapowiadając, że
zaraz wróci. Wartownicy nie są zbyt zadowoleni, że znów muszą przeprowadzać całą
procedurę - no ale skoro redaktor musi, to niech idzie i szybko wraca. Redaktor więc idzie
i wraca. Spisywanie, sprawdzanie, proszę bardzo. Nomejko wraca na konferencję. Siada,
słucha. Mija kilka minut, minister wciąż nawija. Jasna cholera! Musi jeszcze raz iść do
samochodu, znowu mu się przypomniało, że trzeba coś jeszcze zabrać. Schodzi na dół, znów
zapowiada, że zaraz wróci. Wartownik milczy, chociaż gdzieś tam pod beretem poziom jego
zadowolenia z konieczności trzeciego przeprowadzenia procedury kontrolnej zdecydowanie
zmalał. No ale co tam. Tam minister, tu redaktor, żołnierz musi wpuścić. Nomejko bierze
więc z tempry, co tam miał, i wraca przypuścić szturm na bramkę wejściową. Niestety. Tym
razem nie będzie do trzech razy sztuka. Cierpliwość Wojska Polskiego się wyczerpała.
Wartownik twardo odmawia wpuszczenia do gmachu, zapewne po konsultacji z majorem -
szefem służby wartowniczej - który pojawił się też na miejscu. Nomejko jednak nie
rezygnuje.
- Na konferencję wracam.
- Nie wolno, nie wpuścimy.
- Ale jak nie wolno, skoro ja już tam byłem, dwa razy zresztą - odpowiada reporter,
cały czas posuwając się do przodu.
- Nie wpuścimy. - Wartownik wzmocniony poparciem szefa nieco usztywnił
stanowisko. Sylwetkę zresztą też, a już powoli dochodzi do kontaktu cielesnego.
- Panowie, ja muszę!
- Nie. - I jest to bardzo stanowcze  nie , chociaż redaktor nadal napiera.
- Muszę!!!
- Nie!!!
- Z drogi!!!
- Stać!
- Z drogi!!!
- Staaać!!! - I tu tor ruchu atakującego wartownię redaktora gwałtownie się zmienia
w kierunku zgodnym z siłą grawitacji. Do akcji wkroczył bowiem major, który nie wdając się
w bezproduktywne polemiki, obala Nomejkę na ziemię. Ten próbuje jeszcze się podnieść, ale
wisząca nad okiem kolba kałasznikowa studzi nieco jego zapał. %7łołnierze zakuwają redaktora
w kajdanki i prowadzą do osobnego pomieszczenia. Wzywają żandarmerię. Robi się
zamieszanie. Tam minister, konferencja, a tu znany z telewizji redaktor w kajdankach?!
%7łandarmi rozkuwają lekko sfatygowanego Nomejkę. Ręce trochę bolą, ale w sumie wszyscy
są zadowoleni. Większych konsekwencji nie było, a dla potomnych pozostała jakże piękna
historia z czasów, gdy takie numery w ogóle były jeszcze do pomyślenia.
PRANIE NA SUCHO
Pod koniec poprzedniego rozdziału bohaterski Michał Wójcik, młody dziennikarz
Radia Zet, wrócił z Sarajewa i obronił swoje stanowisko pracy. Tym razem dostaje przydział
na front krajowy i to jego najgorszy odcinek, czyli ma przeprowadzić sondę uliczną.
- Przepraszam, co pan sądzi o...
- Przepraszam, nie mam czasu. - To najłagodniejsza forma odpowiedzi ulicznego
respondenta myślącego o własnych problemach.
- Nic nie sądzę. - Mniej elegancko, ale to samo.
- Spierdalaj, synek. Już mnie wczoraj pytałeś. - To w przypadku, gdy redaktor z racji
ograniczonych ram czasowych sondy przeprowadza zawsze w tym samym miejscu, a czasem
też z tymi samymi ludzmi.
Wróćmy do naszego młodego bohatera. Poranne kolegium. Gwiazdy jadą do sejmu,
do ministerstw, do ludzi kultury i sztuki. A Wójcik idzie na ulicę. Znowu do zrobienia jest
sonda, tym razem chodzi o pewną kontrowersyjną wypowiedz Jacka Kuronia. Do zrobienia
natychmiast, ma pójść w następnym serwisie. Wybiega więc z siedziby Zetki przy ulicy
Pięknej. Nagrywanie idzie wyjątkowo opornie, ludzie nie chcą mówić albo chrzanią głupoty
nie do cytowania. Przebiegł już z tym mikrofonem cały kwartał ulic, skręca w końcu
w Lwowską. Staje przed szyldem  Pralnia chemiczna . Czasu coraz mniej. Wpada do lokalu.
Gdyby tak nagrać chociaż jedną składną wypowiedz! Może tu się uda? W środku dwie
pokaznych rozmiarów matrony i doglądający interesu niewielki jegomość. Redaktor z marszu
zadaje pytanie o tego nieszczęsnego Kuronia, ale jakoś chemii w tym związku z pralnią nie
ma. Matrony nie chcą mówić. Redaktor nalega. One nie chcą. Im bardziej nalega, tym
bardziej nie chcą. Podejrzliwie patrzą, a w chemicznych oparach unosi się niewypowiedziane
pytanie godne prawdziwych Polaków: czemu ten gnojek z żydowskiego radia pyta o %7łyda
z rządu? Z daleka czuć prowokację! [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zboralski.keep.pl