[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Od czasu do czasu pisywaliśmy do siebie.
Był taki okres, że kilka razy przy różnych okazjach wspomniano o mnie w nowojorskich
gazetach. Oczywiście, nie w New York Timesie", tylko w zafajdanych brukowcach. Nie wiem,
jakim cudem Ralf to przeczytał w swoim Teksasie i napisał do mnie żartobliwy list, w którym
zwracał się do mnie per Drogi Holmesie" i zapewniał, że mógł zaimponować swoim dzieciakom
serdecznym przyjacielem, sławnym detektywem.
Trochę mnie ten list zdenerwował. Moja praca jest zazwyczaj wyjątkowo paskudna i prawdę
powiedziawszy, wstydzę się jej. Babranie się aż po łokcie we wszelkiego rodzaju brudach, nawet
jeżeli się to robi fachowo i sprawnie, nie jest z pewnością czymś napawającym dumą. Nigdy nie
chwalę się swoim zawodem wobec ludzi, których spotykam prywatnie. Nawet pewna cizia, z którą
sypiałem przez dwa lata, aż do chwili, kiedy puściła mnie kantem, nie miała zielonego pojęcia, na
czym polegają moje interesy". Biedula myślała, że pośredniczę w sprzedaży używanych
samochodów. Tak jej kiedyś na odczepne powiedziałem...
Na list Ralfa odpowiedziałem więc dość cierpko. Nie odpisywał przez, kilka tygodni. Robiłem
sobie wyrzuty, że za ostro potraktowałem jego żartobliwą epistołę. Machnąłem więc nowy list. Tym
razem przyszła szybka odpowiedz. Pani Jane Hilton donosiła, że jej mąż Ralf zmarł na atak serca.
Rąbnęło to mnie solidnie. Przez trzy dni chodziłem jak struty. Trzeciego dnia wieczorem zalałem
się jak świnia. W barze na mojej ulicy płakałem w kamizelkę barmanowi, a potem zacząłem tłuc
szkło. Pokaleczyłem się przy tym okropnie i krwawiłem jak zarzynany świniak. Na szczęście
obeszło się bez interwencji glin. Barman Joe i kilku stałych klientów, z którymi nieraz popijałem,
obezwładniło mnie i związało. Rano byłem cholernie zawstydzony. Przeprosiłem Joe'go, zapłaciłem
za wszystkie szkody, uzyskałem przebaczenie i z bolącą głową zmyłem się do domu.
Potem szybko zapomniałem o Hiltonie. To znaczy nie raz i nie dwa przypominało mi się to i
owo z naszych frontowych doświadczeń, ale te wspomnienia wałęsały się na zupełnych
marginesach świadomości.
Tydzień temu do mojego biura weszła dziewczyna jakby wyjęta z secesyjnego obrazka. Miała
nieprawdopodobne, morskie oczy i ręce, które wywoływały cholernie mocne wrażenie.
Wpatrywałem się w nią jak sroka w gnat. Pożerałem ją wzrokiem. Wydała mi się istotą niezbyt
realną, która przybyła na dwudzieste siódme piętro biurowca prosto z zaświatów.
- Czy pan George Quiryn? - zapytała, a jej głos wydał mi się podobny do brzmienia pień
anielskich.
Wprawdzie nigdy nie słyszałem, w jaki sposób zawodzą pieśni aniołowie, ale tak sobie właśnie
to wyobraziłem.
- Tak. Nazywam się George Quiryn - odpowiedziałem nie swoim głosem i koniuszkiem języka
zwilżyłem spierzchnięte wargi.
Podeszła do mojego biurka, na którym w nieludzkim bałaganie poniewierały się sterty zupełnie
niepotrzebnych papierzysk, postawiła na nim swą torebkę z granatowego plastyku, przyjrzała mi się
uważnie i wyrecytowała jednym tchem:
- Dzień dobry. Nazywam się Mary Hilton. Jestem córką Ralfa Hiltona. Przyszłam do pana w
sprawie mojego brata Jamesa. Pan wie, to ten Wampir z Florydy". On jest niewinny. Błagam,
niech go pan uratuje...!
* * *
Lucille Ambler, piękna sekretarka Staną Olivera Halifaxa, nudziła się w swoim gabinecie. Nigdy
nie miała za wiele roboty. Stan Oliver Halifax w zasadzie sam załatwiał swoje sprawy. Osobiście
nadzorował pracę na farmie i osobiście kontrolował w sezonie działalność wesołego miasteczka,
którego także był właścicielem. W sprawach giełdowych (Stan Oliver Halifax prowadził dość
liczne i na ogół szczęśliwe operacje giełdowe) utrzymywał kontakt telefoniczny z zaufanym biurem
maklerskim w Nowym Jorku i Lucille nie miała najmniejszego pojęcia, na czym polegają jego
interesy. Nawet swą korespondencję wystukiwał osobiście na płaskiej maszynie typu Portable. W
tej sytuacji do podstawowych obowiązków Lucille należało odbieranie telefonów i witanie
czarującym uśmiechem interesantów i gości, którzy przychodzili do szefa. Oczywiście sypiała też
ze Stanem Oliverem Halifaxem, ale to zdarzało się tylko trzy razy w tygodniu, i nigdy w godzinach
urzędowych.
Nudziła się więc śmiertelnie za swoim biureczkiem i smętnie wyglądała przez okno, za którym
[ Pobierz całość w formacie PDF ]