[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Pójdę z tobą. Dziwny jesteś. Oczy ci biegają. Jakbyś się czegoś bał.
- Nie grasz dzisiaj?
- Gram. Ale mam jeszcze trochę czasu.
- Na kim dziś robisz majątek?
- E, paru inżynierów na delegacji. Ze Szczecina czy skądś tam. Nie pamiętam, ale to wszystko jedno. Im się
zdaje, że cały świat do nich należy. Takim najlepiej spuścić manto.
Szliśmy chwilę w milczeniu, mijając rozsiane tu sklepy: wędliniarski, owocowy, spożywczy. I przez cały ten
czas przechodnie dawali mi dyskretne znaki: "Strzeż się, jesteś w niebezpieczeństwie." "Uważaj na swojego
towarzysza." "To podejrzany ty." "Miej się na baczności." Przyjmowałem te ostrzeżenia z zimną krwią, nawet
mi twarz nie drgnęła, tylko spojrzenie moje odpowiadało na te przyjacielskie i zatroskane sygnały nieco
spłoszonych przechodniów. Pod jasno oświetlonym "Orbisem" przyjemny gość porozumiewawczym
spojrzeniem zwrócił moją uwage na plakat FLY BY LOT. Zrozumiałem, że mam lecieć w te pędy do domu, bo
robi się gorąco. Ruchy ich stawały się coraz bardziej nerwowe, a znaki coraz szybsze, coraz bardziej
ponaglające, jak na przyspieszonym filmie. Ten niepokój ulicy udzielił się i mnie, tak byłem wyczulony na
każdy znak, każdy gest, każdy ruch znaczący.
Ale od apteki na roku Willowej jakby wszystkich z chodnika wymiotło, ulica była pusta i serce podskoczyło
mi do gardła. Był to zupełny no man's land. Nie mogłem pojąć, co się stało i co to znaczy. Czemu zostawili
mnie samego? Co się kryje za tą pustką? Jaka zagadka? Jaka grozba? I raptem zrozumiałem, że sam na siebie
zastawiłem pułapkę: ostrzegali mnie, abym czym prędzej pozbył się tego "Wowo", a ja zamiast ich posłuchać,
wprowadziłem wroga na teren, gdzie jego stopa nie powinna stanąć. I miałem go na karku. Przystanąłem
gwałtownie i patrzyłem na niego, na tego drania, który mnie tak chytrze wywiódł w pole.
- Odczep się ode mnie!
Spozierałem na tego łobuza wymuskanego, eleganckiego, trochę ryżawego, rozsiewającego woń Old Spice'u,
w modnym kapeluszu, w bielusieńskim jedwabnym szaliku, w futrze skrojonym nienagannie, którego
bobrowy kołnierz iskrzył w świetle latarni.
- Nie żołądkuj się, Krzysztof. nie ma się co oburzać. Nie jesteś dziecko i nie wierzysz w żadne pro publico
bono. Uwierz w swoje dobro. I dla swojego dobra zrób, co ci radzę. Zapomnij o tym, co wiesz. Zrezygnuj z
całego gadania... A zobaczysz, jak ci się to opłaci.
Kiedy to mówił swoim modulowanym głosem, we mnie wzbierał długo powstrzymywany gniew. Jakby cały
ten dzień, pełen koszmarnych przeżyć, strachu, lęków, grózb, rozpaczy, jakby wszystko to, co się we mnie z
taką zapiekłością nagromadziło, szukało wyjścia w nieposkromionym gniewie. Tak długo tłumiona
wściekłość teraz mi padła na mózg.
- A właśnie, że pro publico bono!... - wrzasnąłem dławiąc się z wściekłości. - Masz, hyclu!
I uderzyłem go pięścią w podbródek.
"Wowo" zatrzepotał rękami, ale nie zdołał utrzymać równowagi i rymnął jak długi na chodniku, a jego
kapelusz zakreśliwszy łuk w powietrzu wylądował w rynsztoku. Nie miałem zamiaru przyglądać się, jak się
gramoli, poszedłem szybko przed siebie, a kiedy się obejrzałem za jakiś czas - siedział na chodniki i
obmacywał szczękę.
Klepnąłem się po kieszeni, miałem w niej kupioną przed południem butelkę soku i pęczek szczypiorku,
nosiłem się z nimi cały dzień, ale bardzo przydadzą się w domu, do którego było już tak blisko. Czekałem na
Jerzy Krzysztoń ''Obłęd'' 1980 r. strona 102 z 142
zielone światło, rozglądając się uważnie, czy nie czyhają na mnie nowe zasadzki, ale wszystkie sygnały były
pomyślne: aż dwa trawmaje minęły się na moich oczach, ich czerwień dodała mi otuchy, bo był to nasz
porozumiewawczy kolor, znak bezpieczeństwa, tak samo jak czerwień autobusu, który przetoczył się obok.
Cały ruch samochodów na ulicy świadczył, że rzecz się rozstrzyga na moją, naszą korzyść. Nie miałem co do
tego już żadnych wątpliwości, gdy przejechała wojskowa ciężarówka, a pod plandeką siedzieli roześmiani
żołnierze. Wojsko wracało szczęśliwie do koszar.
Nareszcie - znalazłem się na rogu Madalińskiego. Z koszami pełnymi kwiatów stały tu mokotowskie
kwiaciarki, jak na moje powitanie. Z jakże dalekiej wracałem drogi, jak Odys, który okpił przeciwności i samą
śmierć. Postanowiłem kupić kwiaty dla żony. Wybrałem pięć czerwonych tulipanów. Nie będę mógł
wtajemniczyć jej w moją misję, sekretną przecież nawet dla najbliższych, ani w te próby ognia i wody, które
przeszedłęm, ani w to wszystko, co mnie tak długo w mieście zatrzymywało, niechaj więc kwiaty
poświadczą, że o niej pamiętałem.
Ujrzałem z dala, że światło nie zgasło, okna zamigotały złotem. Wbiegłem w podwórze, gdzie rosły topole i
płacząca wierzba. Ciemnawo było i po podwórzu, znajomym mi i nieznajomym, snuły się cienie, gęstniejące
wokół wejść do klatek schodowych i w rogach budynku, bo dom stał w podkowę, ale wokół było pusto, ni
żywego ducha, jedynie w okolicach śmietnika coś zaszeleściło, a potem usłyszałem rumor, jakby ktoś uciekał
przez płot, lecz to tylko spłoszony kocur czarnym skokiem czmychnął spomiędzy pojemników. Po
skrytobójcach ani śladu. Zdążyłem na czas? Może ich ubiegłem? Gnany strachem i nadzieją wpadłem na
schody i przesadzając po kilka stopni naraz, znalazłem się na trzecim piętrze. Bałem się dotknąć dzwonka,
bałem się, że uslyszę jego dzwięk i będę czekał daremnie, bo nikt mi nie otworzy. Dopiero tam, pod
drzwiami, przeżyłem potworną chwilę trwogi, że wejdę i spotka mnie taki widok, od którego rozum
postratam. Stałem wstrzymując oddech. Przecież zrobiwszy część swojej roboty oni na mnie za tymi
drzwiami czekają. Już chciałem zbiec na dół, na parter, do znajomego, który służy w ORMO, ale się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]