[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Pożyczyli książkę na kartę pani Dalton i opuścili bibliotekę. Na dworze było wciąż
gorąco i słonecznie. Parada właśnie się kończyła. Z centrum wylewał się tłum ludzi, wielu w
kostiumach. Chłopcy przymocowali pakunki do bagażników rowerów i ruszyli w powrotną
drogę. Wkrótce wspinali się po długim stoku ku przełęczy San Mateo. Jechali, jak długo było
to możliwe, po czym zsiedli z rowerów i szli dalej piechotą.
Zatrzymali się dla odpoczynku. Stojąc na poboczu szosy, patrzyli na Channel Islands,
zamglone w oddaleniu.
- Chciałbym kiedyś pojechać na te wyspy - powiedział Pete.
- Na niektórych z nich hoduje się bydło i oczywiście są kowboje - odrzekł Bob.
W pobliżu wysp przesuwały się smukłe, szare kadłuby okrętów marynarki wojennej.
Od strony Santa Carla nadjeżdżał samochód, ale zapatrzeni w ocean chłopcy nie zwrócili na
niego uwagi. Dopiero ogłuszający ryk jadącego z maksymalną szybkością auta, zmusił ich do
odwrócenia się. Stanęli twarzą w twarz ze śmiertelnym niebezpieczeństwem. Samochód
pędził poboczem szosy prosto na nich.
- Uważaj, Bob! - krzyknął Pete.
Obaj uskoczyli w ostatniej chwili. Samochód minął ich z łoskotem, znów wjechał na
szosę i pomknął dalej.
Ale desperacki skok zaniósł ich poza skraj drogi. Nogi ześlizgiwały się im po
stromym stoku. Nie było pod ręką nic, czego mogliby się uchwycić. Obsuwali się coraz niżej
i niżej w głąb przepaści.
ROZDZIAA 10
Jupiter wyjawia swój plan
Pete zsuwał się w dół stromego stoku, ostre kamienie i krzaki rozdzierały mu ubranie.
Czepiał się zarośli, starając się zahamować spadanie. Wiedział, że zbocze kończy się zupełnie
pionowo. Ale rośliny były zbyt słabo ukorzenione by go zatrzymać. Był zaledwie o metr od
miejsca, gdzie spadek załamywał się w pionową ścianę, gdy wyrżnął o gruby pień
karłowatego drzewa.
- Uff! - sapnął, a jego ramiona instynktownie oplotły pień. Przez moment leżał bez
ruchu, obejmując kurczowo drzewo i dysząc ciężko. Wtem uświadomił sobie, że jest sam.
- Bob! - krzyknął.
Nie było odpowiedzi.
- Bob!! - wrzeszczał rozpaczliwie.
Coś poruszyło się na lewo od niego. Między gęstymi krzewami ukazała się twarz
Boba.
- Jestem cały... zdaje się - Bob mówił słabym głosem. - Leżę na czymś w rodzaju
występu skalnego. Tylko... nie mogę poruszyć nogą.
- Staraj się choć troszkę.
Pete czekał obserwując lekkie poruszenia w zaroślach, gdzie leżał Bob. Wreszcie
dobiegł go głos przyjaciela, nieco silniejszy:
- Myślę, że nie jest tak zle. Mogę nią ruszyć. Była skręcona pode mną. Boli, ale nie za
bardzo.
- Sądzisz, że będziesz mógł się wczołgać z powrotem na górę?
- Nie wiem, Pete. Jest okropnie stromo.
- I jak się poślizniemy... - Pete nie musiał kończyć zdania.
- Myślę, że lepiej będzie, jak spróbujemy wołać o pomoc - powiedział Bob.
- Głośno! - zgodził się Pete.
Otworzył szeroko usta, ale z jego gardła wydobył się tylko słaby jęk. Właśnie w
chwili, gdy chciał wrzasnąć, jak mógł najgłośniej, dostrzegł wysoko, nad krawędzią drogi,
zwróconą ku nim twarz. Pociągłą twarz z poszarpaną blizną i z przepaską na oku!
Przez długich dziesięć sekund chłopcy i mężczyzna ze szramą wpatrywali się w
siebie. Potem twarz znikła nagle, z drogi dał się słyszeć tupot stóp, warkot silnika i pisk opon,
samochód odjeżdżał szybko.
Odgłos motoru zamierał powoli, gdy chłopcy usłyszeli, że nadjeżdża inny pojazd.
- Wrzeszcz! - krzyknął Pete.
Obaj krzyczeli, ile sił w płucach,  na pomoc! , a echo niosło ich wołanie przez góry.
Na drodze nad nimi zgrzytnęły hamulce, zachrzęścił żwir i dwie miłe twarze ukazały się nad
krawędzią drogi.
Wkrótce gruba lina opadła na wprost Peta. Opasał się nią dwukrotnie, uchwycił
mocno wolny koniec sznura i został wciągnięty na górę. Lina została rzucona po raz drugi i
po chwili Bob stanął obok Pete'a na szosie.
Stwierdził, że nogę ma tylko wykręconą. Sympatyczny kierowca ciężarówki, który
dostarczył linę i pomógł ich wciągnąć, jechał w stronę Rancza Krzywe Y. Nalegał, by po tych
wszystkich przejściach chłopcy nie ryzykowali żmudnej jazdy rowerami i zabrali się z nim
ciężarówką.
W niecałe piętnaście minut zostali odstawieni, wraz z rowerami, pod główną bramę
rancza. Podziękowali kierowcy i powlekli się w stronę domu.
Pani Dalton wyszła właśnie na ganek. Zobaczywszy ich, krzyknęła z przerażeniem:
- O Boże! Co się stało? Wasze ubrania są w strzępach!
Pete właśnie zamierzał odpowiedzieć, gdy poczuł lekkie kopnięcie w kostkę.
- Zjeżdżaliśmy z góry za szybko i przewróciliśmy się - powiedział szybko Bob. -
Skręciłem trochę nogę i jeden pan nas podwiózł.
- Skręciłeś nogę? Pokaż no ją, Bob.
Jak większość kobiet żyjących na farmie, pani Dalton potrafiła udzielić pierwszej
pomocy. Zbadała nogę Boba i stwierdziła, że jest tylko lekko skręcona. Doktor nie będzie
potrzebny, ale nie trzeba nogi nadwerężać. Usadowiła Boba w wygodnym fotelu na
werandzie i przyniosła mu wielką szklankę lemoniady.
- Ale ty, Pete, jesteś w formie dość dobrej, żeby trochę popracować - powiedziała. -
Mąż jeszcze nie wrócił, więc możesz się zabrać do karmienia koni we frontowej zagrodzie.
- Oczywiście, proszę pani - zgodził się Pete skwapliwie.
Bob siedział sobie uśmiechnięty w cieniu, z nogą opartą na krześle, podczas gdy jego
przyjaciel pracował w słonecznej spiekocie. Pete rzucał w jego stronę piorunujące spojrzenia,
ale w gruncie rzeczy fizyczny wysiłek w słońcu sprawiał mu satysfakcję.
Tuż przed obiadem zajechał Jupiter ciężarówką ze składu złomu swego wuja,
prowadził ją duży, jasnowłosy pomocnik pana Jonesa, Konrad. Pete pomógł wyładować i
złożyć w stodole sprzęt do nurkowania wraz z niewielkim, tajemniczym pakunkiem.
Konrad został na obiedzie. Pan Dalton patrzył z podziwem na jego potężną,
muskularną sylwetkę.
- Czy nie chciałbyś popracować na ranczu, Konradzie? - zapytał. - Mając ciebie tutaj,
mógłbym sobie pozwolić na utratę nawet dziesięciu pracowników. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zboralski.keep.pl