[ Pobierz całość w formacie PDF ]

I odjeżdżam na inne piętro w fotelu na kółkach, ubrana w płócienną
koszulę rozciętą do pępka, z oberwanymi troczkami, tak że wszystko mam
na wierzchu, brzuch jak hełm i nabrzmiałe piersi, w szlafroku bez
guzików, bez paska, spranym, steranym w stu losach szczęśliwych i stu
nieszczęśliwych... Zwiecą nade mną bezsilne słońca czterdziestowatowych
żarówek.
Kładą mnie na sali porodowej. Podłączają do kroplówki. Ale nie robi
mi się lepiej. Czuję coraz większy ciężar, jakbym miała na piersiach
dwunastotomową encyklopedię. Ból w mostku. Mój rzężący oddech
słychać chyba w całym kosmosie. Będę umierać? Jak dobrze.
Wiszę nad przepaścią i jest mi uroczyście. Nie ma czego żałować,
tylko Nenka, Rózi żal... Ktoś podchodzi i krzyczy: Kto jej zaaplikował aż
tyle! Rozpoznaję Afrodytę. Przykręca kurek kroplówki. Powoli wracam.
Oddycham skromniej. Może da się coś poprawić w tym życiu?
Jestem podłączona do monitora i widzę, jak na ekranie skacze nitka
tętna mojego dziecka. Jakby pisało do mnie list zielonym szlaczkiem...
List z prośbą? Z przeprosinami? Słyszę jego puls, wzmocniony aparaturą;
jak szybko  szyje" swoje życie moje dziecko! Jak maszyna Singer, gdy
wprawiałam ją w ruch, przesuwając pod stopką tetrę na pieluchy, czy
płótno na poszewkę poduszeczki. Uszyłam już nawet falbanki na koszyk,
w którym miałoby spać.
Jeszcze raz (który?) podchodzi ktoś przypadkowy i zwiększa dawkę
leku mającego zahamować skurcze porodowe. Ja znowu zaczynam rzęzić.
I znów słucham ciężkich kroków lekkiej śmierci, powróciło uroczyste
uczucie umierania. Serce wali jak w bramy zaświata.
A jednak mnie tam nie przyjęto.
To ono, dziecko, miało pierwszeństwo.
Odłączono kroplówkę. Nastał dzień.
Afrodyta poszła do domu.
Przybył Tanatos...
Leżę na bordowej ceracie. Gorączka rośnie. Zapada decyzja. Mam
zakażenie i dwoje żywych dzieci, trzeba myśleć o nich - powiedział nowy
lekarz. Będę rodziła dziecko na śmierć. Bo przecież się nie łudzę, że ono
przeżyje, tu i teraz... Lekarz nazywa się Biełkow, tak się nazywa, po rusku.
Siostro, basen, siostro, niedobrze mi. Bordowa ce-rata, na której odbywa
się Wszystko, wstydliwe wydalanie i cud narodzin, słyszę też puls śmierci,
jak ona mocno żyje... Kwiaty z mięsa, myślę bez sensu, kwiaty z mięsa.
Witaj i żegnaj, moje ja...
Urodziła się o 16.30. Na przekór oczywistości dałam jej na imię
Helena, to znaczy Jasna. Jasna, w ten dzień ciemny i smutny. Czy
chciałam jeszcze zaklinać los? Przecież nie wierzyłam w nic i do nikogo
nie miałam zaufania. Po ośmiu godzinach umarła (tak się to mówi,
prawda? Ale ja i tak nie wiem, co to znaczy) pośród plastikowych rurek.
Patolog stwierdził, że miała porozrywane płuca, respiratorem. Dobrze się
stało. W tym kraju i tak nie miałaby szans na zdrowie. Niech się urodzi
gdzie indziej komu innemu we właściwym czasie. Najlepiej na innej
planecie. Nie pokazali mi jej. Mówili, że się przestraszę, bo waży tylko
tysiąc gramów. Pokażcie mi ją, prosiłam, ja się nie boję, ja tęsknię.
Najpierw łyżeczkowanie. Wyłyżeczkowali.
Bez znieczulenia. Zmienił się lekarz, ten, co obiecał znieczulenie,
poszedł do domu. Ten, co obiecał pokazać dziecko, też poszedł...
Potem dali mi zastrzyk. Na uspokojenie. Na zupełne uspokojenie. Na
kosmiczne uspokojenie. Spałam chemicznym snem i już nie chciałam
niczego. Spałam snem bez pragnień, bez żalu, przezroczysta, formalna jak
historia choroby powieszona w nogach łóżka Nie żyłam, ale takich
umarłych nie odnotowują w szpitalnych reje strach.
Dwudziestego siódmego kwietnia zaopatrzono mnie w woreczek z
ampułkami gentamycyny i wypisano do domu. Co z dzieckiem Zabiera
pani czy do spalarni, jako szczątki ludzkie? Zabieram. Mą zabierze.
Widziałam, jak salowy wynosi dokądś, do kostnicy (?) małe zawiniątko,
kukiełkę w ligninie. To moje? Chyba nie. Siedziałam dwie godziny na
twardej ławce w izbie przyjęć (i pożegnań), al nikt po mnie nie przyjechał.
Ojciec dziecka (przecież musiał być ja kiś ojciec dziecka...) był uwikłany
w urzędowe formalności załatwiania aktów narodzin i zgonu, i nie mógł
wkomponować mnie w swój napięty grafik. Organizował zakup
akcesoriów pogrzebowych, srebrne pudełko, w którym miała być odesłana
Panu Bogu, jak pomyłka-zbyt mała dziewczynka... Zatelefonował dzień [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zboralski.keep.pl