[ Pobierz całość w formacie PDF ]

pytając, co się działo w szkole, słyszą tradycyjną i cytowaną tu już odpowiedz "wszystko w
porządku", pytają o tańce, dostają prezentację próbek kroków podstawowych, uspokajają się
jeszcze bardziej i dochodzą do wniosku, że to może jednak jest dobry pomysł. Potem
spotykają się w osiedlowych sklepach przy stoiskach z warzywami albo z chlebem i omawiają
zdarzenia w szkole.
- Trocha żech się boła tygo tańczynio, ale widza, że mój Michał, Robert, Jarek,
Daniel, Bartek świetnie sobie z tym radzi, i nawet się cieszę, że go tam zapisałam.
- Ja jo, tyż żech nie wiedzioła, czy to nie bydzie wyciepywanie piniędzy w błoto, ale
teraz widzę, że moja Agnieszka, Ania, Małgosia, Renata, Agata ma zadatki na tancerkę.
I tak Paweł przedostał się też do serc rodziców, którzy uznali, że ten dziwny i niezbyt
piękny człowiek jest godny zaufania, robi coś naprawdę dobrego i wypełnia wolny czas ich
dzieci w należyty sposób. I jak dotąd wszyscy byli szczęśliwi.
No może oprócz babki, która nie paliła się do pogaduszek w warzywniaku, ale z
drugiej strony ufała mądrości i dobroci pani Wąż. Przecież osoba tak wierząca, tyle robiąca
dla Kościoła, tak zachęcająca dzieci do komunii, do spowiedzi, do pielgrzymek musi
wiedzieć, co robi. I szczęśliwa nie była, ale za to spokojna.
Kozioł obudził się niespokojny. Przez całą noc jego mózg produkował koszmarne sny,
których treści nie mógł sobie przypomnieć, jednak niesmak pozostał, jak nalot na zębach,
który gromadzi się na płytce po całym dniu przyjmowania pokarmów. Jakiś był rozbity, jakby
się jakaś uwertura do grypy zbliżała. Wiedział, że to jednak nie to. Leżał w łóżku, bawiąc się
wackiem, przerzucając go z lewej na prawą i obwąchując sobie co chwilę palce, i myślał, jak
to przeżyć najmniej boleśnie. Nieuniknione spotkanie z matką. Musi jej oddać na
przechowanie psa. Czasem sam się zastanawiał, jaki go chuj opętał, że tego psa wziął do
siebie. Jakby mu, kurwa, mało było kłopotów. To zawsze trzeba z psem wyjść, psa wysrać,
wyszczać, nakarmić, żaden wyjazd w grę nie wchodził, o ile jakiegoś innego opętanego nie
znalazł, co by mu psa przygarnął. Ale wtedy naprawdę nie miał wyjścia. Ten pies to było
jedyne, co mu się ostało po tamtej nocy. Nocy, której nigdy nie zapomni.
Siedział na kanapie i patrzył na pobojowisko, na rozpierdolone w drobny mak
mieszkanie Staszka i na tego psa, co się na niego gapił oczami jak pięć złotych. A mały wtedy
jeszcze był, w sensie pies był mały. A Staszek był kierowcą, woził zespół Kosmos w trasy, i
kiedy zdarzyła się ta historia ze sponsorem, Staszek oberwał najbardziej. Bo też jego defraud
tych sponsorskich środków płatniczych był największy, Staszek robił przewały na wszystkim,
no chyba nawet na kanapkach, co je sobie na trasę przygotowywał, nie można udawać, że nie.
Ale skopali go wtedy na ostro, śledziona czy tam wątroba w drobny mak, przeżył, owszem,
tyle że nigdy już do formy nie wrócił. Jak potem zeznawał, trzech cwaniaczków (tego, że byli
od sponsora, nie wyznał jednak psom, resztki mózgu mu się w głowie ostały mimo wstrząsu)
w strojach sportowych i z dużą ilością tombaku na bardzo grubych szyjach wparowało mu do
mieszkania, podszywając się pod, kurwa, inkasenta, jakie to typowe. Wpuścił ich, a oni jak
mu spuścili manto, to się tylko w filmach takie rzeczy widuje. W tych dresach to oni mieli
chyba wszystko, kastety, łomy, bejsbole. Napierdalali go długo i namiętnie, aż się zmienił w
krwawą masę, którą porzucili na podłodze pod zlewem w kuchni. Wychodząc, jeszcze go
okradli, wynosząc wszystko, nawet taśmy magnetowidowe, które na weselach nagrywał
klientom, dorabiając do pensji kierowcy. Wszystko zajebali. A on, no cóż, ostał się inwalidą,
odszkodowania jakieś z PZU czy ZUSu, a teraz to już tylko jabole obciągane z gwinta, jak mu
ktoś przyniesie albo jak go zniosą koledzy jacyś z tego jego piętra na wózku.
Kozioł nie widział go od dawna, bo jakoś nie czuł się dobrze w tym miejscu, psa
zabrał, raz może wpadł zobaczyć, co tam, ale skończyła się ta znajomość. I tylko pies po niej
został. Kozioł raz jechał nawet już do schroniska z tym psem, ale zawrócił. W jego
popieprzonej czarnej duszy zagrały jakieś ludzkie instynkty, ponownie. Ludzi nienawidził, ale
zwierzętom krzywdy nie mógł zrobić.
Wstał w końcu z łóżka, oporządził się jako tako w łazience, wklepał w szyję old
spice'a, powzdychał nad kanapką z pasztetową, zerknął, co tam w tele akurat. Akurat nic,
więc nawet nie ma co szukać pretekstu do zostania w domu i nieudawania się do domu
rodzinnego, w którym czekały go tylko wyrzuty sumienia wielkie jak wole na szyi jego matki,
jak kleszcze, co się we Freda wczepiły latem i pęczniały od jego krwi jak dług zagraniczny
Polski. Przywołał psa, założył mu kolczatkę i kaganiec, co nie obyło się bez krótkiej walki,
przypiął mu smycz, i trochę się tarmosząc na schodach, wyszli na korytarz i na miasto.
Pod dworcem kwitł handelek, kupić można było pewnie wszystko, byle tylko zagadać
odpowiedniego typa. U Ruskich znalezć można było wszystko. Krany, wkrętki, nakrętki,
budziki, czajniki, grzałki, garnki, rondle, patelnie, resoraki, klej do tapet, klej do protez,
sztuczne kwiatki, sztuczne tworzywa, sztuczne nawozy. Byle tylko gotówka była,
zamówienie na najdziwniejszą rzecz na pewno można było tam zrealizować. Kozioł,
przechodząc tamtędy, czasami zrobił sobie jakiś zakup, a to kupił skarpety, a to elektrobudzik
ze scyzorykiem, a to składane krzesełko turystyczne, które po złożeniu mogło służyć jako
ozdoba choinkowa - lubił takie wielofunkcyjne przedmioty, co to oszczędzały czas i miejsce.
Ruscy wiedzieli, czym go zaintrygować.
Tym razem jednak nie było czasu na przebieranie w asortymencie. Kozioł ledwo
zdążył kupić jakiś wiecheć kwiatów i już musiał biec do odjeżdżającego spod dworca
autobusu, którego kierowca nie odmawiał sobie przyjemności gazowania na jałowym biegu,
dzięki czemu wszyscy handlarze podtruwali się czarnymi jak smoła spalinami ikarusa.
Kierowca chyba nie lubił ruskiego bazaru. Wezwany na pokład rykiem silnika, Kozioł wbiegł
do autobusu i skasował bilet za siebie i na wszelki wypadek za psa, który kołysząc się w
przegubie pojazdu, stracił cały swój rezon i przylgnął natychmiast płasko do podłogi,
spozierając rozpaczliwie na swego pana, który narażał go na takie nieprzyjemnościunie.
Jechali przez zasmolone sadzą ulice, przy których poniemiecka architektura mogła albo się
pysznić, albo podupadać pod wiekową warstwą zanieczyszczeń. Jechali przez puste pola,
które stanowiły granice miast aglomeracji, widzieli (okej, Fred nic nie widział, bo leżał)
domki, które produkowały mgłę niskiej emisji, bo ich właściciele palili w piecach, czym
popadło, gumą, plastikiem albo starymi szmatami (czasem i w krainie węgla brak węgla).
Jechali sobie ze Zląska do Zagłębia.
Kozioł z nerwów ogryzał paznokcie, patrząc tępo w okno i przelatując wzrokiem po [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zboralski.keep.pl