[ Pobierz całość w formacie PDF ]

lada przeprawa.
Minęły kolejne trzy minuty.
- Tabi? Co tak długo? Po prostu wędruj tymi
samymi korytarzami, którymi szłaś wcześniej.
132 PRZYGODA NA KARAIBACH
- Ale ja ich nie odróżniam. I przestań na mnie
krzyczeć!
- Nie krzyczÄ™. Kotku, proszÄ™, spieszy mi siÄ™.
- No to ruszaj beze mnie! - warknęła.
Zrobiło mu się jej żal.
- Tabi?
- Chyba jestem na środku tego labiryntu...
- Kochanie, spróbuj kierować siÄ™ sÅ‚oÅ„cem! - za­
wołał. - Pośpiesz się.
Znów nastała cisza. Czas płynął: jedna minuta,
dwie, trzy. Czuł coraz większe rozdrażnienie. Co ona
wyrabia? Jeśli specjalnie ociąga się z wyjściem...
- No, nareszcie! - mruknął, kiedy nagle ukazała
siÄ™ jego oczom.
Jeszcze nigdy tak bardzo nie cieszył się na czyjś
widok. Jednakże jego twarz nie zdradzała żadnych
oznak radości. Wyłoniwszy się z bukszpanowego
labiryntu, Tabitha zamarła. Naprzeciw siebie miała
trzech mężczyzn: jeden leżał nieprzytomny, drugi
trzymał się za krwawiące ramię, a trzeci patrzył na nią
z gniewem w oczach i celował czubkiem ostrza
w pozostałych dwóch. Przełknęła ślinę. Chudzielec się
nie ruszał. Może nie żył?
- Widzę, że znalazłaś pistolet. Doskonale. Bądz
tak dobra i mi go podaj.
ZezÅ‚oÅ›ciÅ‚ jÄ… jego ton, przesadnie uprzejmy i cierp­
liwy. Psiakrew, to wszystko jego wina! Bez słowa
podeszła kilka kroków, które ją od niego dzieliły,
i wręczyła mu broń. Trzymając pistolet w prawej ręce,
Jayne Ann Krentz 133
palcem lewej Devlin wcisnÄ…Å‚ niewidoczny przycisk na
lasce; ostrze wsunęło siÄ™ do Å›rodka. NastÄ™pnie z wes­
tchnieniem ulgi wsparł się na hebanowej lasce.
Zignorowała grymas bólu. Nigdy więcej nie da się
nabrać na te jego sztuczki. Zmrużyła oczy.
- Co teraz? - spytała chłodno.
- Teraz trzeba zająć się tą dwójką. Idz do hotelu
i poproÅ› o pomoc. Niech zadzwoniÄ… po policjÄ™. MuszÄ™
wyjaśnić wszystko miejscowym, stróżom prawa.
Tabitha odwróciła się, zadowolona, że może się
oddalić. Nienawidziła przemocy i okrucieństwa.
- Tabi?
Znużona obejrzała się przez ramię.
- Co?
- Mówiłaś, że jesteś na środku labiryntu... Skoro
myliły ci się korytarze, to jak zdołałaś tak szybko
znalezć drogę?
- PrzypomniaÅ‚o mi siÄ™ coÅ›, co kiedyÅ› przeczyta­
Å‚am.
- Co takiego? - spytał zdumiony.
- %7łe trzeba przytknąć rękę do ściany i jej nie
odrywać. Dzięki temu nie zdubluje się trasy. - Mimo
że wciąż była zła, nie umiała ukryć dumy.
- Och, Tabi, pokutuje taki stary mit, ale on nijak
nie ma się do prawdy. Ta metoda... po prostu miałaś
szczęście.
- Stary mit, Dev? Nie zapominaj, że jestem spe­
cjalistką od mitów. I bardziej w nie wierzę niż
w bajki opowiadane przez takich facetów jak ty.
PRZYGODA NA KARAIBACH
134
- Nie czekajÄ…c na odpowiedz, energicznym krokiem
ruszyła do hotelu.
Psiakość! To bÄ™dzie dÅ‚uga noc, pomyÅ›laÅ‚ i popat­
rzył z wściekłością na Waverly'ego.
- To przez ciebie, ty draniu! Przez ciebie i twojÄ…
cholerną chciwość.
Blondyn, sÅ‚usznie wychodzÄ…c z zaÅ‚ożenia, że szczÄ™­
ście i tak mu długo sprzyja, na wszelki wypadek
milczał.
Policjanci, eleganccy w jasnych letnich mundu­
rach, przybyli dwadzieścia minut pózniej. Tabitha im
nie towarzyszyła.
WyjaÅ›niwszy miejscowej policji, co siÄ™ staÅ‚o, Dev­
lin zadzwonił z komisariatu do Delaneya. Rozmowa
z byłym szefem, który całe zajście potraktował dość
nonszalancko, nie poprawiła mu humoru.
- Wciąż jesteÅ› najlepszy, Dev - oznajmiÅ‚ pogod­
nie Delaney. - MówiÅ‚em ci, a ty nie chciaÅ‚eÅ› wie­
rzyć.
- Najlepszy, psiakrew? Chryste, Delaney! O mało
nie zginąłem. Co gorsza, przeze mnie o mało nie
zginęła niewinna kobieta. Byłem głupi, że dałem ci się
namówić na tę robotę. Nie powinienem... Zresztą po
jaką cholerę próbuję ci cokolwiek wytłumaczyć? Ty
i tak wiesz swoje. Zawsze z uporem dążyłeś do celu.
- Dążyłem i dotarłem. Dzięki uporowi. I intuicji,
której tobie natura też nie poskÄ…piÅ‚a. Pod tym wzglÄ™­
dem jesteśmy podobni.
Devlin zacisnął z bólu zęby. Noga znów zaczęła mu
Jayne Ann Krentz
135
dokuczać. Pewnie dziś nie zdoła namówić Tabithy,
aby ją pomasowała.
- Dobra, Delaney, kiedy indziej o tym pogadamy.
Statek odpÅ‚ywa za czterdzieÅ›ci minut. PrzesyÅ‚kÄ™ do­
starczę ci po powrocie do Stanów, a ty się postaraj,
żeby żadne zbiry nie zakłócały mi podróży. Jeśli mnie
pamięć nie myli, to miało być dziecinnie proste
zadanie.
Delaney roześmiał się wesoło.
- Do zobaczenia, Dev. %7Å‚yczÄ™ miÅ‚ego rejsu. - Roz­
łączył się.
Devlin zaklął w duchu. Cholerne waszyngtońskie
typy! No dobrze. Teraz musi wziąć się w garść
i załagodzić konflikt z Tabithą. Jeśli wszystko dobrze
rozegra, niedÅ‚ugo Tabi bÄ™dzie mruczaÅ‚a jak zadowolo­
na kotka.
- Wkrótce ktoÅ› siÄ™ zjawi po tych dwóch ban­
dziorów - zapewnił szefa miejscowej policji, który
wciąż nie bardzo kojarzył, o co w tym wszystkim
chodzi. - Do tego czasu niech pan, kapitanie, trzyma
ich pod kluczem i pilnuje, żeby się nie wymknęli.
- OczywiÅ›cie, panie Colter, zawsze chÄ™tnie poma­
gamy naszym amerykaÅ„skim kolegom. Ale chcieliby­
śmy otrzymać bardziej wyczerpujące wyjaśnienia.
Kapitan, łysiejący mężczyzna w średnim wieku,
zmarszczył z namysłem czoło. Był dobrym gliniarzem
i nie lubił, gdy na wyspie działy się jakieś dziwne
rzeczy, zwłaszcza z udziałem cudzoziemców.
- Dżentelmen, który przybędzie po tych dwóch, na
PRZYGODA NA KARAIBACH
136
pewno z przyjemnością odpowie na wszystkie pana
pytania - oznajmił Devlin.
Nie zamierzał tkwić tu ani minuty dłużej. Chciał jak
najszybciej wrócić na statek. Do Tabithy. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zboralski.keep.pl