[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tak silnie, że obłamało kawałek drewna. Wędrowiec wskazał uszkodzenie.
Dobrze, że nie przedziurawiła żagla. Zwietny dowód na to, co może grozić
komuś, kto skacze na ślepo, nie korzystając z rampy.
I na to, że jesteśmy blisko lądu dodał Słony, wrzucając martwego ptaka
do wody. A tam się rozstaniemy. Wy powędrujecie do Podzamcza, a ja popłynę
dalej. Czy jeszcze kiedykolwiek się zobaczymy?
Jak zatęsknię, to zawsze mogę stworzyć sobie twój miraż odezwał się
Wiatr Na Szczycie.
A jak ja zatęsknię ? spytał Słony. Przyznaję, że trochę będzie mi brak
twojego grubiańskiego poczucia humoru. Ale tylko trochę.
Ty nie będziesz miał czasu tęsknić. Z taką gromadą dzieciaków na karku
ani zipniesz.
I tak skracali sobie czas rozmową, przerzucając się małymi złośliwościami
oraz wspominkami lat przeżytych tuż obok siebie. Snując plany i przekazując
sobie dobre rady na zapas, aż dno łodzi zaszurało na piasku odludnego brzegu
u ujścia rzeki zwanej Siostrą.
Część druga W cieniu
Nadłożyliśmy kawał drogi, wybierając to, a nie inne miejsce lądowania. Od
Zamku Magów dzieliła nas cała szerokość Półwyspu Wojennego oraz Wzgórza
Kości sławne miejsce kilku pogromów gdzie pługi ponoć do tej pory wy-
dzierały ziemi szczątki poległych wojowników. Mogliśmy pokonać tę odległość
jednym krokiem, gdybyśmy chcieli. Wężownik lub Myszka nakazaliby przestrzeni
zwinąć się jak płóciennej chustce i w mgnieniu oka stanęlibyśmy u bram miasta.
Nie chcieliśmy jednak. Droga, chociaż pokonywana na własnych nogach, spra-
wiała przyjemność wszystkim. To nawet zabawne wędrować przez równiny po-
rośnięte wysoką, płową trawą. Wypłaszać niej dzikie kuraki, które padały łupem
Promienia, by potem zamienić się w smakowite pieczyste. Wyszukiwać zagajniki,
gdzie można bezpiecznie nocować, a, w których woda jest czysta i zimna, aż zę-
by cierpną. Gryf i Winograd celują w znajdowaniu kęp pewnego rodzaju grubej
trawy. Dolna część łodygi po obraniu z łykowatej otoczki, nadaje się do jedzenia.
Jasno-zielona, soczysta i lekko cierpka jest nawet smaczna. Czasem tęsknimy
za kiścią bananów albo czymś w tym rodzaju. Wtedy Nocny Zpiewak oddala się
na stronę, a potem wraca z zamówionymi owocami. Nie są, rzecz jasna, prawdzi-
we. I nigdy nie pytamy, czym przedtem były. Możemy jeść zarówno przetworzoną
trawę, patyki, jak i zwykły piasek. Jeśli oczy dają się oszukać, to tym bardziej żołą-
dek. Stworzyciele jednak zgodnie przestrzegają, że nie wolno przesadzać z takim
jedzeniem, choćby nie wiadomo jak było smakowite. Umrzeć od tego trudno, ale
jak zaczną ci wypadać włosy i zęby, to żadna uciecha powtarza Stalowy.
Poruszamy się w tempie najwolniejszego z nas, więc jagoda, Srebrzanka
i Myszka doskonale sobie radzą. Różyczka ogląda nowy świat z zaciekawieniem
i bez cienia strachu. Czuje się całkowicie bezpieczna przytroczona do pleców
mamy. Z tobołka wystaje tylko pogodna buzia i para opalonych nóżek.
Pożeracz Chmur postanowił pozostać w psiej postaci. Twierdzi, że znacznie
wygodniej jest mu poruszać się na czterech łapach i do tego nikt mu nie ma za złe
zjadania mięsa na surowo.
Wiatr Na Szczycie hoduje maskującą brodę, która jest coraz gęściejsza i wy-
bornie już zasłania niebieskie pasy klanowych tatuaży, biegnące akurat od uszu
do kącików ust. Nocny Zpiewak także zarasta coraz bardziej, bo w drodze trudno
62
mu się golić regularnie. We włosach Jagody zaczęły pojawiać się coraz to nowe
pasemka szarości. Farba, choć bardzo trwała, zaczęła w końcu schodzić. I tak sa-
mo blaknie skóra mojej dziewczyny. Wygląda na to, że ta dwójka będzie musiała
poprawić sobie urodę, zanim staniemy u wrót Podzamcza. Oczywiście wtedy roz-
dzielimy się. Przynajmniej na krótko. Jest nas piętnaścioro razem z dzieckiem oraz
psem i taka gromada mogłaby zwrócić czyjąś niepożądaną uwagę.
Niezbyt długi ten zapis, bo i popasy są krótkie. Moi towarzysze pokpiwają.
Dziwią się, dlaczego dzwigam ze sobą kronikę to ciężkie tomisko zabierające
niepotrzebnie miejsce w plecaku. Oni już dawno porzucili swoje. Tyle mnie kosz-
towało zdobycie tego diariusza i taki kawał własnego życia w nim opisałem, że nie
zostawiłbym go nigdzie. Chyba że w ostateczności. Zdaje mi się, że tylko Koniec
mnie rozumie. Czasem wspominamy bibliotekę pozostawioną w zapieczętowanej
sali Labiryntu i wtedy wyczuwam jego żal.
* * *
Podzamcze przywitało ich gwarem. Całkiem świadomie nie wkraczali do ele-
gantszych dzielnic, gdzie ulice tworzyły cieniste wąwozy wysokich murów, za
którymi kryły się wytworne rezydencje. I gdzie osoby odziane byle jak, w rzeczy
spłowiałe i podniszczone, zwróciłyby na siebie uwagę niejednego przechodnia.
Uboższa część miasta stanowiła barwny labirynt ulic i zaułków. Nie biegły prosto,
lecz wiły się kapryśnie jak strumień sam tworzący swe koryto, stykały ze sobą,
krzyżowały, a czasem całkiem już zwariowane kończyły zawijasem niczym
psy łapiące własny ogon. Przelewały się nimi ludzkie potoki tłum barwny, ru-
chliwy i gwarny. Domy o wąskich frontonach zachęcały chłodem podcieni, w któ-
rych rozłożyli już swoje towary kupcy i rzemieślnicy. Ktoś oglądał sztukę niebie-
skiego sukna zachwalanego gorąco przez sprzedawcę. Gdzie indziej uśmiechnięty
garncarz oferował miski, donice i smukłe dzbany (wszystko w wesołych, jaskra-
wych kolorach). A garncarski terminator tuż obok formował kolejne naczynie,
napędzając koło nogą. W powietrzu unosił się zapach ludzkiego potu, jedzenia,
przypraw, wypiekanego chleba, odpadków, a także nie wiedzieć czemu
palonego bursztynu. Wiatr Na Szczycie niespiesznie parł naprzód niewzruszony
jak łódz płynąca przez zarośnięty trzciną staw. Jego lekki krok górala zmienił się
w ociężały, rozkołysany chód człowieka strudzonego. Przygarbiony pod taszczo-
nym na ramieniu tobołem wyglądał jak portowy robotnik. Jagoda drobiła tuż za
[ Pobierz całość w formacie PDF ]