[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wiewiórki chrupały hałaśliwie orzeszki. O każdej
porze dnia zafascynowani i zdumieni sąsiedzi stali
drżący za jedwabnymi firankami i przyglądali się,
jak moja siostra, moja matka, Sophie, Jacquie i
wreszcie ja sam biegamy truchtem przez to, co kie-
dyś było ogródkiem, niosąc miski z mlekiem i buł-
ką, tace posiekanych owoców lub, co gorsza, wiel-
kie ochłapy krwawego mięsa lub martwe szczury.
Sąsiedzi czuli, że w niecny sposób wykorzystujemy
sytuację. Gdyby bowiem rzecz dotyczyła piejących
kogutów czy ujadających psów lub gdyby nasza
kotka powiła małe na ich najpiękniejszym
254
klombie, potrafiliby sprostać wyzwaniu i stawić
nam czoła. Ale niespodziewane ulokowanie, pod
samym ich nosem czegoś, co wyglądało na średniej
wielkości ogród zoologiczny, było postępkiem tak
niesłychanym, że sąsiadów po prostu zatkało i
upłynęło sporo czasu, nim zdołali oprzytomnieć na
tyle, by móc przystąpić do kontrataku.
Ja tymczasem zacząłem szukać miejsca na zoo,
w którym mógłbym umieścić swoje zwierzęta. Wy-
dawało mi się, że będzie najprościej, jeżeli pofaty-
guję się do magistratu, poinformuję ojców miasta,
że jestem posiadaczem małego zoo i poproszę ich o
zezwolenie na wydzierżawienie bądz zakup odpo-
wiedniego terenu. Ponieważ miałem już zwierzęta,
w swojej naiwności sądziłem, że magistrat pomoże
mi z radością. Nic by go to nie kosztowało, a miasto
mogłoby zyskać na atrakcyjności. Ale wszechmocni
mieli inne zdanie. Konserwatyzm był podstawą
istnienia Bournemouth. W mieście nigdy dotąd nie
było ogrodu zoologicznego, więc nie widzieli powo-
du, dla którego ten stan rzeczy miałby obecnie ulec
zmianie. To, według ojców miasta, byłoby zbyt po-
stępowe. Najpierw stwierdzili, że zwierzęta mogły-
by okazać się niebezpieczne, potem orzekli, że
cuchną, aż wreszcie, po gorączkowych poszukiwa-
niach dalszych argumentów, oświadczyli, że miasto
255
i tak nie posiada terenów na zbyciu.
Nieco mnie to zirytowało. Nigdy nie bywam w
najlepszym usposobieniu, gdy mam do czynienia z
napuszoną bezsensownością urzędniczego rozu-
mowania. Teraz począł narastać we mnie niepokój
w obliczu tak wyraznej niechęci tamtej strony do
współpracy. Zwierzaki siedziały w ogródku żrąc
więcej niż same były warte, a ja na mięso i owoce
wydawałem co tydzień małą fortunę. Sąsiedzi, już
oburzeni do żywego tym, że nie stosujemy się do
powszechnie przyjętych obyczajów, zasypywali bez
przerwy miejskie władze sanitarne skargami, więc
przeciętnie dwa razy na tydzień biedny inspektor
zmuszony był odwiedzać nasz dom. Fakt, że nie
mógł się doszukać absolutnie niczego, co uzasad-
niałoby dzikie pretensje, nie miał żadnego znacze-
nia; jeżeli wpłynęła skarga, obowiązany był przyjść
i przeprowadzić dochodzenie. Za każdym razem
częstowaliśmy nieszczęśnika herbatą, a on ze swej
strony tak szczerze polubił niektóre zwierzęta, że
nawet przyprowadził córeczkę, by je sobie obejrza-
ła. Mnie jednak niepokoiło przede wszystkim to, że
wielkimi krokami zbliżała się zima, a trudno się
było spodziewać, że zwierzęta przetrwają mrozy w
nieogrzewanym namiocie. I wtedy Jacquie wpadła
na wspaniały pomysł.
256
 Dlaczego nie mielibyśmy zaoferować ich któ-
remuś z tych wielkich magazynów w mieście jako
gwiazdkową atrakcję?  zaproponowała.
Obdzwoniłem więc wszystkie większe sklepy.
Wszyscy moi rozmówcy byli przemili, lecz nie mo-
gli nam pomóc, choć bowiem pomysł podobnego
pokazu bardzo im się podobał, nie dysponowali po
prostu dostateczną ilością wolnego miejsca. Ostat-
nim na mojej liście było olbrzymie imperium, nale-
żące do J. J. Allena. Tam, ku mojemu zachwytowi,
okazano wielkie zainteresowanie sprawą i popro-
szono mnie o spotkanie w celu omówienia wszyst-
kich warunków. W ten właśnie sposób narodziła się
 Menażeria Durrella .
Przygotowano obszerne pomieszczenie w jednej
z suteren, wybudowano przestronne klatki, ich
ściany gustownie pokryto malowidłami, przedsta-
wiającymi szaleńczo kolorową i bujną tropikalną
roślinność, i zwierzęta przeniosły się z zimna i wil-
goci, jakie już zaczęły dawać się nam we znaki, w
luksusy lśniących świateł elektrycznych i stałej
temperatury. Wpływy za wstęp wystarczały akurat
na pokrycie kosztów pokarmu, tak więc zwierzaki
mieszkały w cieple, wygodnie i były odpowiednio
żywione, bez uszczerbku dla moich zasobów finan-
sowych. Kiedy ten kłopot spadł mi z głowy, mogłem
257
się znowu skupić na problemach związanych z za-
łożeniem własnego zoo.
Nie zamierzam nużyć czytelnika szczegółową
opowieścią o zawodach, jakich doznałem w tym
czasie, ani zestawianiem długiej listy burmistrzów,
rajców miejskich, zarządców parków czy inspekto-
rów sanitarnych, z którymi stykałem się i z którymi
próbowałem dyskutować. Powiem tylko, że niekie-
dy pękała mi głowa z wysiłku, gdy starałem się da-
remnie przekonać inteligentne, wydawałoby się,
osoby, że ogród zoologiczny w każdym mieście na-
leży uważać przede wszystkim za atrakcję. Sądząc
po ich reakcjach, można by pomyśleć, że zamierza-
łem wylądować na którejś z przystani z bombą
atomową pod pachą.
Tymczasem zwierzaki, nieświadome, że ważą się
ich losy, ze wszystkich sił starały się uprzyjemnić
nam życie. Na przykład pewnego dnia pawianicy
Georginie zachciało się trochę pozwiedzać Bour-
nemouth  dotychczas poznała tylko wnętrze sute-
reny pana J. J. Allena. Na szczęście stało się to w
niedzielny poranek i w magazynie nie było żywego
ducha: nie śmiem pomyśleć, co mogłoby się zda- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zboralski.keep.pl