[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Człowieku! - zawołał Niuniek. - Na stare lata do stodoły? Dawno przestałem być harcerzem.
- W takim razie będziecie spać u sąsiadów. Załatwię to. Do nas będziecie przychodzili na posiłki.
- No, ładnych rzeczy ja się dowiaduję! - powiedział Niuniek z wyrzutem. - Bajer na bajerze jedzie i bajerem pogania.
- Moja chałupa to jest ta, popatrz. - Gańko wyciągnął z portfela pożółkłą fotografię. Niuniek długo przyglądał się zdjęciu.
- Przecież to jakaś stodoła!
- A dymu nad poszyciem nie widzisz 7
Niuniek w milczeniu oddał Gańcc fotografię i ze skwaszoną miną nalał w kieliszki. Wypili na dobranoc i wtedy, po raz drugi
tego wieczoru, rozległ się dzwonek.
Tym razem nic było żadnych wątpliwości kogo Bóg prowadzi.
- Idz, otwórz - powiedziała Aniołek do Niuńka.
Do mieszkania weszło dwóch rosłych, umundurowanych milicjantów. Obydwaj byli w stopniu sierżantów. Uważnie
rozejrzeli się po mieszkaniu, stole i obecnych.
- Co tu się dzieje? - zapytał starszy wiekiem.
- Jak pan widzisz - powiedział Niuniek. - Nic.
- Było doniesienie.
- Aobuz doniósł - odezwała się poirytowana Aniołek.
- Wiemy - zgodził się milicjant. - Aobuz nic łobuz, ale jest  na prawie". Jest u siebie, nie awanturuje się, śpi we własnym
łóżku. Nikt na niego doniesienia nie złożył.
- Kto jest właścicielem mieszkania? - spytał.
- Wyjechał - powiedział Niuniek. - Chwilowo ja się opiekuję.
Milicjanci wylegitymowali obecnych, spisali personalia.
- Co z tego będzie? - spytał Niunick.
- Warn nic - powiedział sierżant. - Właściciel będzie miał nieprzyjemności, że z mieszkania odpłatnie zrobił melinę.
yle zakończył się tak dobrze rozpoczęty wieczór. Po wyjściu milicjantów, wszyscy udali się na zasłużony odpoczynek. O
świcie Gańkowie, nie chcąc budzić Niuńka i Aniołka, bez pożegnania, cichaczem ulotnili się z mieszkania.
Zwica
Na drugi dzień po świętach przy budzie z piwem u Zlepego Olka spotkałem Stefana Cykuladę. Stał w waciaku, gumiakach i
uszance na głowic. Jego księżycowy uśmiech pokryty był kilkudniowym zarostem, pod niskim, mocnym czołem w wąskich
szparkach głęboko tkwiły bure ślepka
o przekrwionych białkach. Cykulada miał swój świat. Ludzkie sprawy go nic obchodziły, a ze swoich też nikomu się nie
zwierzał. Nie był wylewny ani małomówny. Był w sam raz. Po tym świecie chodził sobie tylko znanymi ścieżkami
i nikt do niego nic miał o to pretensji. Dzielnicowy Tufta dawno już dał mu spokój, bo Cykulada był na wymarciu i nie
nadawał się do żadnej roboty. Przywitał się ze mną, i, o dziwo, podał mi rękę, co mówiąc prawdę było dla mnie nic lada
zaszczytem. Cykulada nie z każdym się witał, a już na pewno z nikim się nic żegnał. Jak chciał odejść od chłopaków, to
odchodził, nikt go nie pytał, dokąd idzie. Jak chciał przyjść pod budę, to przychodził, mówił  cześć" i na tym rozmowa się
kończyła. Od tej strony znały go wszystkie chłopaki w dzielnicy, nikt się temu nic dziwił. Spytałem, jak żyje, spojrzał na mnie
- 36 -
jakby mnie nie znał. Browar? Skinął głową. Wziąłem dwa duże z sokiem i korzeniami. Potem jeszcze dwa. Piliśmy w milczeniu.
Jemu to milczenie nic przeszkadzało, a mnie chciało się z kimś pogadać, choćby i z samym Cykulada.
- Jak spędziłeś święta?
Mogłem się domyślić, jak spędził święta, ale spytałem. Cykulada w grymasie wykrzywił swoje porozbijane usta i wydusił
przepitym głosem:
- Zwięta, święta i po świętach. Można powiedzieć były i nic ma - zamilkł, a po chwili dodał tępo patrząc pod nogi: - Gniję ja
sobie w opakowaniu na koju w swojej kapciorze, przychodzi do mnie Smarowany Miodem i przynosi ze sobą dwa błota.
Wypiliśmy to. Potem wtacza się mój braciszek, Kindzior. Targa ze sobą znowu trzy. Razem było pięć. Ja padłem, a
Smarowany Miodem wyszedł razem z Kindziorem. Budzę się rano, język kołkiem mi stoi, pić mi się tylko chce. Pić i pić, a
wstać do kranu boję się, bo nie dojdę. Orła wywinę. Chcę zasnąć, nic mogę. Leżę i myślę o różnych rzeczach, i o tym, że
gdzieś tam daleko parę godzin temu w barłogu urodził się Chrystus, a ja, jego wcielenie, muszę zdychać w barłogu. On
golusieńki w kołysce bez chleba, a ja w waciaku na koi i też bez chleba. Jemu rozmaici królowie niosą dary, a mnie kto co
przyniesie? Nikt i nic. I kiedy tak myślałem, ktoś zapukał do drzwi. Nie wiedziałem kto, ale wiedziałem, że nikt obcy tu nie
przyjdzie, tylko swój. Krzyknąłem:  Wejść". Wparował Kindzior. Podał mi wody raz i drugi, zapaliłem papierosa i zakotło-
wało mi się we łbie. Powoli zacząłem dochodzić do siebie. Kindzior okrakiem rozsiadł się na taborecie i zaczął nawijać mi
makaron na uszy, inaczej mówiąc nawijać z bębna na kłębek i tak z kłębka po nitce doszliśmy do samego końca, a na końcu
Kindzior zapytał, czy mam w domu jakiś piterek. Worków miałem do jasnej cholery z czasów, kiedy byłem jeszcze silny i
młody, i roznosiłem węgiel po mieszkaniach. Miałem ich całą kupę, ale wszystko brudne. To Kindziorowi nic przeszkadzało,
że były brudne, grunt że były, i to było najważniejsze. Spytał, czy mam coś do jedzenia i picia na święta. Nie miałem nic do
jedzenia i picia. Kindzior poderwał mnie z wyrka. Dałem mu worki. Kindzior wybrał dwa najmocniejsze i największe, trzepnął
nimi w mieszkaniu, a potem złożył jeden na drugi i zwinął w rulon, wsadził pod marynarkę i pchnął mnie przed sobą.
Wyszliśmy z mieszkania. Nigdzie żywej duszy, w pustych ulicach paliły się tylko latarnie. Przyspieszył kroku, jakby
spieszyło mu się do pociągu, był młodszy i dlatego nie mogłem za nim nadążyć. Z trudem łapałem mrozne powietrze.
Kindzior mówił, że jak się pospieszymy, to będziemy mieli sporo jedzenia i coś do wypicia. Wlokłem się za nim noga za
nogą, a on mnie opieprzał i jeszcze przyspieszał kroku. Szliśmy znajomymi ulicami, obok znajomych domów, w któiych
mieszkali znajomi ludzie. Minęliśmy kilka przecznic i w pewnym momencie weszliśmy w park. Kindzior prowadził mnie na
skróty. Przeszliśmy na tory i znowu szliśmy. Kindzior nagle zatrzymał mnie na skrzyżowaniu biednych uliczek brukowanych
kocimi łbami, gdzie mniej było świateł ulicznych, więcej za to domów odrapanych z tynku, pochylonych komórek i
gołębników połatanych wokoło przerdzewiałą blachą. Kazał mi zostać na świcy, a sam z workami wszedł do podwórka. Od
dziecka znalem tu wszystkich ludzi. Nieraz pędziłem tymi uliczkami za fajerą, ale to było kiedyś, a dziś jest dziś. Od tamtej
pory świat się zmienił, a ludziom się w głowach poprzewracało. Wtedy byłem jeszcze dzieckiem, a teraz stoję na świcy i to
jest najważniejsze. O Boże miłosierny! %7łebyś ty wiedział, jak na kradzieży czas szybko leci. Przyszliśmy tu z Kindziorem po
ciemku i ani się człowiek obejrzał, a już zrobiło się widno. Zgaszono ostatnie latarnie, a ja nie mogłem się stąd ruszyć, bo
Kindzior kazał mi stać na świcy. Czekam i czekam, Kindziora ni ma. Czekam jedne pół godziny, drugie pół godziny, a jego jak
nie ma, tak nie ma. Myślę sobie, co robić? Odejdę? Będzie niecharakternie. Zostanę? A może Kindzior zrobił mnie w konia ? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zboralski.keep.pl