[ Pobierz całość w formacie PDF ]
gita, był jednostajny szum magmy w ogrzewaniu podpodłogowym, a od czasu
do czasu także ciężkie westchnienia i złożone machinacje wrzącego umysłu. Od-
kąd kapitan Dragnazzar i jego banda oprychów z UOP-u opuścili jaskinię, Flagit
siedział głęboko zadumany na skraju krzesła z łokciem na kolanie i dłonią pod
podbródkiem. O co w tym wszystkim chodzi?
Był licencjonowanym organizatorem wypoczynku mentalnego, pracował
w Transcendentalnym Biurze Podróży spółce z o.o., dlaczego więc sądzili,
że w swoim mieszkaniu organizuje pokątne wyprawy? Zwłaszcza z jakimś
fikcyjnym wspólnikiem na drugim końcu miasta. To śmieszne. Nigdy nie wszedł-
by w układ z kimś pracującym na czymś tak niewyszukanym i łatwo wykrywal-
nym. Co to, to nie. Flagit zawierał układy tylko z takimi, którzy mieli czyste usta
i potrafili trzymać nosy zamknięte na kłódkę nie ma nic gorszego niż wspólnik
z przykrymi objawami słowotoku po tym, jak coś wywącha.
Nagle coś się poruszyło. Flagit z nadnaturalną szybkością odwrócił głowę
i mrużąc zrenice, zaczął wypatrywać zródła ruchu. Miał przed oczami porozrzu-
cane przez UOP pudła, z rozbitej butelki sączyło się martini. . . znów coś się ru-
szyło. Flagit, błyskawicznie zerwawszy się na kopyta, wziął się do przegrzebywa-
nia gruzów jak struś w ostatnim stadium demencji, rzucając przez ramię skrzynki
z kryształowymi pchełkami i misy pełne parasolek do drinków. W tej samej chwi-
li błyszcząca ciemnoszara siateczka przeleciała (cały czas przyspieszając) przez
pokój i z brzękiem uderzyła w ścianę. Flagit z otwartymi ustami patrzył na jarzącą
się siatkę. Nieożywione obiekty nie powinny robić takich rzeczy.
W dwóch susach dopadł ściany i oburącz podniósł siateczkę. Zdawała się tro-
chę cięższa niż zwykle. Obrócił się z piskiem kopyt, podbiegł do przeciwległej
ściany, puścił siatkę i zaczął kopniakami usuwać sobie z drogi szczątki i gru-
zy. Siateczka błysnęła i właściwie zanim jeszcze upadła na podłogę, przemknęła
przez jaskinię jak wystrzelona z procy, kończąc swój pęd do wolności tak jak
ostatnio z brzękiem wylądowała na ścianie.
Flagit potrząsnął głową i stał z opuszczoną szczęką. Naukowa część jego psy-
chiki zastanawiała się, czy druga siatka zachowywałaby się równie irracjonalnie,
nie przestrzegając niepodważalnych zasad fizyki w swym, jak na razie niewytłu-
maczalnym, sposobie działania.
Bardziej praktyczna część psychiki podpowiedziała mu tymczasem, że pod-
czas rewizji znaleziono tylko jedną siatkę.
Nagle, pomimo iż w jaskini panowała teraz przyjemna spiekota na poziomie
sześciuset sześćdziesięciu sześciu stopni Fahrenheita, Flagit uczuł lodowate igły
188
nakłuwające jego kręgosłup. To wszystko mogło oznaczać tylko dwie rzeczy.
Hipokryt miał drugą siatkę.
I używał jej!
* * *
Kiedy kapitan Dragnazzar wraz ze swoimi ludzmi zmierzał w stronę brze-
gów Flegetonu, a tym samym drugiego podejrzanego, roztrącając stojące im na
drodze umęczone dusze i wykrzykując wiązanki najwymyślniejszych hadesjań-
skich przekleństw, w jego głowie zaczynało kiełkować podejrzenie, że coś w tym
wszystkim się nie zgadza.. Bardzo dobrze wiedział, że transcendentalny hełm
kosztuje setki tysięcy oboli (osiemnaście tysięcy plus dostawa i montaż, jeśli za-
mówiło się kradziony), i wiedział też, że gdyby przetrząsnąć kieszenie wszyst-
kim mieszkańcom nadflegetońskiej dzielnicy, to uzbierałoby się może z pięć oboli
i kilka kamyków na szczęście. Kto w takim razie używał tu transcendentalnego
dopalacza? I po co?
Tędy! krzyknął dowódca oddziału rewizyjnego, wbiegając w mały za-
ułek. Zaułek, który jeszcze trzy sekundy po tym, jak krzyknął: Tędy! , roił się
od nielegalnych imigrantów.
Lata znajdowania się po tej mniej przyjemnej stronie układu bijący za nic
bity za nic doprowadziły system wczesnego ostrzegania imigrantów do perfekcji.
Gdy więc UOP stanął w zaułku, jedyną poruszającą się tu rzeczą był skrawek
niepłonnego pergaminu, który wzbił się w powietrze podczas pospiesznej uciecz-
ki.
Kapitan Dragnazzar wydał z siebie bardzo dziwny odgłos i spojrzał spode łba
na dowódcę oddziału.
Ale. . . eee. . . cóż mogę powiedzieć? Powiedziano mi, że to tu. Kapitanie,
nie! Kapitanie!. . .
Krzyk, świst powietrza i odgłos uderzenia łuskowatej dłoni o łuskowatą głowę
rozniosły się echem po nabrzeżu.
* * *
Prace nad kopułą PKiN ciągnęły się w niezmiennie szybkim tempie przez
całą noc. Murarze, wynajęci twórcy pomników i w ogóle wszyscy obdarzeni choć
189
krztyną zdolności rzezbiarskich i powodowani chciwością uwijali się gorączkowo
wokół olbrzymiej półkuli.
Kilka godzin wcześniej trzy donośne: Hurra! obwieściły talpejskiemu świ-
towi, że ostatni blok został wspólnymi siłami wciągnięty na miejsce i szybko ob-
skoczony przez murarzy. Niemal natychmiast, z wojskową precyzją, zespoły ko-
wali wychynęły z trzech kuzni, uginając się pod ciężarem kutych odcinków rur.
Przeszli przez wysokie ogrodzenie i zniknęli w wielkim kamiennym igloo kopuły.
Wewnątrz uśmiechnięty od ucha do ucha krasnolud Guthry wydawał pole-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]