[ Pobierz całość w formacie PDF ]
do nich błagalnie, a do Jasia mówiąc głosem jak najbardziej przekonywającym:
Jasiu, bądz grzeczny dla tych rycerzy, oni ci nic złego nie zrobią.
Jaś był zdumiewająco grzeczny; postrach uczynił go potulnym.
Nakoniec i wódz o zielonym kaftanie zobaczył chłopczynę; skoczył ku niemu,
porwał, i zaczął mu się przekomarzać.
W tej chwili, żołnierz wszedł do izby, przynosząc jakąś nowinę czy rozkaz od
wyższej władzy. Wszyscy szybko wyszli, tylko ten jeden tak był zajęty Jasiem, że
niedosłyszał wezwania. Bawił się z dzieckiem zupełnie jakby z pieskiem, ciągnął
go za miękkie uszka, targał coraz mocniej złote pukle, natura mongolska brała
górę, żarty stawały się okrutne. Jaś ciągle potulny, krzywił się i śmiał na
przemiany. Ale przyszła chwila, która jego cierpliwość wyczerpała: Tatar trafił
na czułą strunę serca dziecinnego, dostrzegł że chłopczyk coś ukrywa na
piersiach; był to ów pstry konik, tak starannie dotąd przechowany. Nagłym
ruchem wyrwał go z rąk dziecka i cisnął o kamienną ścianę; zabawka rozbiła się
na sztuki. Jaś wybuchnął okropnym płaczem, zaczął rączkami i nóżkami z całej
siły kopać niszczyciela. Wtedy Mongołowi oczy błysły czerwono, tupnął, zaklął,
wziął dziecko za nóżki i za szyjkę, rozmachał je z wielkim rozpędem, i chciał
cisnąć tak samo jak i konika; byłby mu niezawodnie roztrzaskał główkę o
kamienie. Matka, wydawszy krótki krzyk, podbiegła, ale pośliznęła, się we krwi i
upadła.
Wtedy Ludmiła, pod natchnieniem rozpaczy, spojrzała w Mongoła z
przerażającą zalotnością, trzymając go na uwięzi wzrokiem,
"Tym, nieśmiertelnej talizmanem duszy",
wychwyciła dziecko z rąk jego, i rzuciła je matce na oślep, nie spuszczając
przeciwnika z rozpłomienionych oczu.
Dopięła celu, zapomniał o dziecku, cala uwaga i całe
niebezpieczeństwo zwróciły się na nią. Olśniony, zmagnetyzowany, już ku niej
trzy razy przystępował, już objęcie roztworzył, ale za każdą razą, rzecz
doprawdy niepojęta, wstrzymywała go jakaś moc chyba nadludzka. Złożył
znowu ręce na piersiach, cofnął się, i tylko patrzył w zachwyceniu, powtarzając
kiedy niekiedy:
A! Krasna!
Ludmiła, słysząc ten słowiański wyraz, padła na kolana i w najsilniejszych
wyrazach zaczęła błagać zdobywcę, aby zachował życie niewinnemu dziecku, i
aby jej nie rozdziela! z Elżbietą.
Wódz słuchał uważnie, łagodnie, ale niemógł zrozumieć. Klasnął w ręce i
grzmiącym głosem krzyknął:
Wasynga!
Wnet u drzwi pokazał się Wasynga, z karkiem czerwonym i grubym jak u
wołu, z włosem płowym, z niebieskiemi szklistemi oczami. Wyraznie to nie był
Tatar, był to jednak rodowity Azjata, co dziwniejsze: chrześcjanin. Był to Chazar,
jeden z rozbitków owego fantastycznego państwa Chazarskiego, co w dziejach
stanowi prawdziwe "curiosum".
Ubranie też miał odmienne od ubiorów mongolskich: tołub ciemny,
przewiązany różnobarwnym pasem.
Przystąpiwszy do wodza, padł na krwawą ziemię, i trzy razy czołem o nią
uderzył; kiedy powstał, miał na czole plamę ze krwi która mu po twarzy ciekła,
ale Wasynga nie bawił się w jej obcieranie, ręce trzymał sztywnie do boków
przylepione, i stał wyprostowany słuchając.
Wysłuchawszy, obrócił się do Ludmiły, i przemówił jakąś mieszaniną
wyrazów, której treść główna była dla niej dostępną. Wasynga, jak wszyscy
Chazarowie, przyswajał sobie z niezmierną łatwością język i obyczaj obcych
ludów. Długo za Mongołami włócząc się po świecie" piąte przez dziesiąte coś
liznął z najrozmaitszych narzeczy, i teraz, pobywszy nieco w Polsce, poduczył się
dosyć naszej mowy, aby niewiasty mogły go zrozumieć.
Wasynga tedy mówił:
Zacny Behadyr Ajdar każe mi się pytać o co go tak prosisz? Gdy błagająca
powtórzyła prośbę, Wasynga odniósł ją wodzowi, i znów mówił:
Wielki Behadyr Ajdar pyta się, dla czego nie chcesz być rozdzielona z tą
kobietą? Mądry Behadyr osądził, że za młoda na twoją matkę, a nie wygląda na
siostrę, bo nic do ciebie nie podobna.
Ludmiła odrzekła:
Twój pan mądrze osądził, ale powiedz mu że tę kobietę kocham więcej niż
siostrę, bo to moja najdroższa przyjaciółka, a przytem kocham i jak matkę, bo
winnam jej wiele dobrego.
Wasynga wytłumaczył tę odpowiedz, powtarzając kilkakrotnie i z niejakim
naciskiem wyraz anda. Wódz skinął głową, i kazawszy Wasyndze stać u progu,
wyszedł wielkiemi drzwiami.
Niewiasty padły na ławę, przytulając się do siebie z drżeniem.
Ludmiła zapytała Elżbiety:
Czy my już w piekle? A Jasio zapytał:
Matuniu, czy tu Bozi niema"?
A jakże, i tu Bozia jest. Odrzekła matka, i ta odpowiedz pocieszyła
nietylko dziecko, ale i niewiasty; przypomniały sobie, że i tu jest Bóg.
Po chwili, Mongoł pokazał się na progu, wydal Wasyndze jakiś rozkaz, i
wcale już nie spojrzawszy, odszedł.
Wasynga wyjął z kieszeni sznur długi, dosyć miękki, kazał niewiastom
powstać, i każdą z nich w pasie obwiązał jednym końcem sznura, a wśród roboty
mówił:
Behadyr bardzo łaskaw, kazał związać was dobrze, aby w tłumie
przypadkiem was nie rozdzielono. Behadyr prosił starszyzny, abyście nie były na
łup oddane żołnierstwu, ale przeznaczone dla wodzów. Tak! Będziecie
przeznaczone dla którego z Behadyrów, może z Chanów, a może, dodał
kłaniając się ku wschodowi, ach, może dla samego Wielkiego Chaana!
Mówiąc tak, oprawca wyraznie sądził że pocieszy branki. Widząc je wciąż
chmurnemi, ciągnął dalej:
Musiałyście przecię uważać, jakiem uszanowaniem wszyscy was otaczali?
A! Bo nikt jeszcze niewie, czy nie przypadniecie Wielkiemu Chaanowi?
I kiedyż się to rozstrzygnie? Zapytała drżącemi ustami Ludmiła. O!
Jeszcze nie zaraz, dopiero jak przejdziemy granicę, zjedzie wielki urzędnik
Chański, z najlepszej zdobyczy wybierze to co mu się wyda godnem oczu
monarszych, a resztę rozda wodzom wedle ich zasługi. Proste pospólstwo,
brzydkie dziewki, bywają od razu oddane, ale dla niewiast pięknych i
znakomitych, zacni Mongołowie jak widzicie umieją mieć względy.
Wasynga mówił słodziuchno, a jego podłe wyrazy wydawały się naszym
brankom nieznośniejsze niżeli grozby i klątwy.
Ale trafiła się chwila, jedna taka chwila, kiedy wszyscy obcy wyszli z izby,
Wasynga nagle odmienił twarz, ruchy, mowę, i głosem drgającym od
współczucia, szepnął:
Nieszczęśliwe! Zrobię dla was co będę mógł... Cóż kiedy niewiele mogę?
Obie z wybuchem radości obejrzały się ku niespodzianemu przyjacielowi,
chciały dziękować, pytać, ale w tej chwili kilku zbrojnych wtargnęło do izby,
Wasynga brwi nasrożył, i machając nahajką, ale tylko w powietrzu,
krzyknął na branki:
No, idzcie!
Wyszły na ulicę. Już poranek szarzał, kłócąc się z łunami pożarów. Jakaś
rosa, pół deszczowa pół śnieżna, mrzyła niewidzialnie a dotkliwie. Wśród ciał
pomordowanych, wśród skrzyń i sprzętów gwałtownie ładowanych na wózki,
wśród tłumu brańców i branek, szły przytulając się do siebie i mówiąc:
Jakie to szczęście, że nas ten dobry człowiek związał! Wszystko nic, byle
razem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]