[ Pobierz całość w formacie PDF ]

niewystarczający: wykrzykuje tylko, że to śliczne imię.
Większość samochodów przejeżdżających przez jaskrawe slumsy otaczające lotnisko ma
podniesiony dach, a mężczyzni rozparci na składanych krzesełkach przesyłają mojemu kierowcy
przyjacielskie znaki trzymanymi w dłoniach butelkami piwa. Mnie pozostaje prawo do
obscenicznych grymasów, mlaśnięć językami i uniesionych w ramach powitania środkowych
palców.
 Za to jest dużo mniej gwałtów, niż się mówi  odzywa się Silvia uspokajająco, po dwóch
czy trzech kilometrach ciszy.
Na każdym skrzyżowaniu zmienia okulary, żeby móc wertować plan miasta, opasły jak
książka telefoniczna. Objazdami i obwodnicami docieramy na miejską autostradę, wzdłuż której
ciągną się rzędem niewysokie budynki, zdominowane przez ogromne afisze: drapieżne
uśmiechy, nad kołnierzykami zapiętymi na ostatni guzik, w wianuszku kochających rodzin,
z włosami rozwiewanymi przez wiatr, wszyscy w przedwyborczej ekstazie. Jedyna kandydatka
płci żeńskiej ma problem z klejem: powiewa smętnie na wietrze na każdym billboardzie,
z wykrzywioną twarzą i sloganem zdeformowanym przez zgięcia papieru. Porzucone
w szczerym polu dzwigi przeplatają się z opuszczonymi placami budowy, pomiędzy oskubanymi
akacjami i kwitnącymi jakarandami. Pieką mnie oczy i zaczyna mi lecieć krew z nosa. Silvia
mówi, że to normalne na wysokości dwóch tysięcy trzystu metrów: cudzoziemcy przyzwyczajają
się do tego dopiero po tygodniu. Kiwam głową. Magazyn Aeromexico już mnie uprzedziła:
w najbardziej zanieczyszczonym mieście świata nie mówi się o skażeniu powietrza, lecz
o wysokości.
Trzy różańce zawieszone na wstecznym lusterku klekoczą przy każdym wstrząsie pojazdu.
Na wyblakłym odpustowym obrazku, przylepionym do pokrywy schowka, Juan Diego
rozpościera swoją malowaną tilmę przed załzawionymi oczyma klęczącego biskupa. %7łeby mieć
próbkę kolorytu lokalnego, pytam Silvii, co to za postać. W odpowiedzi robi znak krzyża, włącza
kierunkowskaz, po czym opowiada mi o aktach łaski, boskich objawieniach i cudach, w które
obfituje kariera, jak go nazywa zdrobniale, San Dieguita. Uważnie obserwując jej odbicie
w lusterku, pytam o dziecko z okiem przebitym haczykiem, którego uleczenie przypisywane jest
potencjalnemu świętemu. Silvia nie zna tej historii, za to jest bliską przyjaciółką Chiquity
Gonzalez, która wyleczyła sobie wrzód żołądka za sprawą medalika z podobizną Dieguita. Nie
mówiąc o ich wspólnym znajomym: Antonio Patrugas spotkał kosmitów na drodze do Orizaby
i tak żarliwie modlił się do Dieguita, że zrezygnowali z porwania go.
Na próżno szukam w jej głosie śladów ironii. Po tym wszystkim, co czytałam na temat
Meksyku przez ostatnie cztery dni, spodziewałam się nasilenia uczuć religijnych, ale nie aż tylu
przesądów. Tonem uprzejmej pobożności w głosie pozwalam sobie na uwagę:
 Ale być może wszystkie te cuda, Silvio, są sprawą Matki Boskiej? Po co zwracać się do
Juana Diega?
Zgodnie z nieodpartą logiką odpowiada, że skoro Najświętsza Panienka wybrała go jako
pośrednika, jest to wystarczający powód, by Meksykanie robili tak samo. Po czym wystawia
głowę za okno i zaczyna obrzucać wyzwiskami, nie wiem z jakiej przyczyny, blizniaczego
 garbusa , którego właśnie wyprzedziła. Auta jadą już drugą aleją obok siebie, a inwektywy
ciągną się dalej. Wreszcie szyba idzie do góry na znak końca rozmowy, a Silvia pyta, do kogo
się modliłam, by wyleczyć raka. Bardzo zdziwiona tym, że jednak odszyfrowała moją niedawną
aluzję, bełkoczę, że to był tylko cień na prawym płucu, zauważony na czas, i lekarze mnie
uratowali.
 Tylko tak mówią  stwierdza z porozumiewawczą miną, biorąc na świadka Juana Diega
z obrazka na pokrywie schowka.  W dniu, w którym przyznają się do tego, że nie wiedzą,
czemu rak znika, będą skończeni.
Wszędzie są korki: posuwamy się w żółwim tempie, w wilgotnym zaduchu. Moja bluzka aż
klei się do plastiku oparcia. Patrzę na zegarek, sprawdzam program, mówię, że wolę pojechać do [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zboralski.keep.pl