[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Mnie nie wyrzucono, jestem w dobrowolnym wydaleniu, to dwie różne rzeczy!
- Czyżby? - sceptycznie wygięła brew Lereena, i Rolar zaczął krzyczeć już nad nią:
- A ty, siostrzyczka, lepiej zamilcz, póki ci cichaczem szyję nie skręciłem! Nawarzyła
kaszy - teraz wyrzucimy ciebie na zewnątrz, będziesz ją jeść!
- Siostrzyczka?! - wstrząśnięte krzyknęłyśmy z Orsaną.
- Przyrodnia - niechętnie uściśliła Lereena. - I nie ma co się tak na mnie patrzeć,
wszystkie pretensje do mojej matki! Już ja, to bym za nic nie zniżyła się do mieszanego
ślubu...
- No i pomrzesz starą panną - wywróżył Rolar. - Z ciebie nie to, że Władca - ostatni
troll za żonę nie wezmie, chyba że pół doliny w posagu obiecasz! Zresztą, ona teraz i za
darmo nikomu nie potrzebna - cała jest naszpikowana łożniakami, odgrodzona od całego
świata przez zatrutą rzekę! Jak wpadłaś na sposób rozprawić się jeszcze z rusałkami, co? W
czym ci przeszkadzali?
- One pierwsze zaczęły! - oburzyła się Władczyni.
- Tak w ogóle bez przyczyny? Chociaż próbowałaś z nimi porozmawiać?
- Ja? Z rusałkami, stojąc po pas w wodzie i wysłuchując ich wiecznych kpin?! -
Lereena zrobiła obrzydliwy grymas. -- A od czego jest Rada Seniorów?
- Wszystko jasne- mrocznie stwierdził Rolar. - rusałki od razu rozgryzły łożniaków i
bez gadania wysłali ich na dno, a Lerka, nie znalazłszy czasu osobiście się we wszystkim
zorientować się, posłała do Danawiela jakiegoś ze swoich fałszywych doradców. A ten,
wróciwszy, naopowiadał Władczyni o strasznie groznych rusałkach i podpowiedział jej aby
zatruła rzekę. Prawda?
- A co jeszcze miałam robić? - odburknęła Władczyni.
- Nic - pokornie przyznał wampir i, nagle rzuciwszy się w stronę ołtarza, tak ryknął,
zawisłszy nad Lereeną, że z piskiem przewróciła się plecami na płytę, jak nieszkodliwy
szczeniak. -- Wszystko, co mogłaś, to już zrobiłaś, idiotko! Kpiny jej, widzisz, wygadują!
Niechętnie w nowym płaszczu do rzeczki włazić! Teraz wpadłaś po samą głowę, przy czym
wcale nie w wodę!
Kiedy indziej my byśmy z ogromną przyjemnością poobserwowali tą burzliwą
rodzinną scenę, ale za drzwiami rozbrzmiał głośny krzyk, który sekundę pózniej zastąpiło
rżenie, tupot, chrzęst broni i wybiórcze okrzyki wściekłości i bólu. Orsana znów przylgnęła
do otworu, a ja zgięłam się przy szczelinie.
Nie wiadomo, który z dowódców pierwszy odważył się machnąć ręką, ale długo
oczekiwany gest był przyjęty z entuzjazmem, i na placu zapanowało borowy wie co. Ku
naszej niewypowiedzianej uldze, nasz ratunek szybko rozeznał się w sytuacji i zgodnie
zaatakował pseudo wampiry gnomimi mieczami. (chyba Gromyko nie może się zdecydować -
przyp. red). Dwa oddziały, które poruszały się konno, dosłownie zgniotły kilka rzędów
łożniaków, ale potem ugrzęzli w tłumie, a wtedy w ruch poszły miecze i gwordy.
Za moimi plecami Rolar kontynuował wrzeszczeć na Lereenę, ale jego głos tonął w
wojennym zgiełku i nie można było zrozumieć poszczególnych słów.
Przez kilka minut ludzie i wampiry musieli się bardzo sprężać - na żywych łożniaków
konie nie reagowały, ale poczuwszy fetor bijący od rozkładających się trupów, szybko
oprzytomniały i stanowczo zrezygnowały z udziału w bitwie. W siodle została tylko Kella.
Galopem przemierzała kręgi wokół placu, rozsądnie nie mieszając się do walki z powodu
braku broni i Woltowi musiał walczyć za dwoje, depcząc łożniaków, którzy nawinęli mu się
pod kopyta.
Tak byliśmy zainteresowani widowiskiem, że przerażony krzyk obracającego się
Lena: Rolar, przestań! Ona teraz... - był poniewczasie.
Teraz już nastąpiło.
Lereena jakoś dziwnie wykręciła szyję, konwulsyjnie szarpnęła żuchwą, która nagle
powiększyła się z każdej strony, transformując całą głowę, po niej i ciało. Zęby stały się
bardziej ostre i wydłużyły się, ręce nienaturalnie się wyciągnęły, biała sukienka w strzępkach
opadała na podłogę Rolar zdążył ledwie odskoczyć, gdy wijąca się na ołtarzu kreatura
podniosła czerwonooką, zębiastą mordę. Bestia złożyła skrzydła wklęsłe półkole, wyciągnęła
szyję i bezdzwięcznie wrzasnęła. Wbiło nas w kąty i przycisnęło do podłogi, fala dzwiękowa
uderzyła po plecach, jak workiem z trocinami. W uszach nieznośnie zagwizdało, potem
świsnęło jak powie mroznego wiatru. Jeszcze chwila i lunęłaby z nich krew, ale na nasze
szczęście, kreatura zamknęła paszczę, robiąc wdech i rozglądając się.
- Pod ołtarz! - głośno rozkazał Len, inspirując nas swoim osobistym przykładem.
Ledwie zdążyliśmy dobiec i na czworakach wpełznąć pod płytę, jak Lereena znowu
zaczęła krzyczeć, zapewne na dłużej, powoli zmieniając tonalność, ale nie siłę dzwięku.
Wokół z hukiem wybuchały statuy, wielkie marmurowe odłamki z wdziękiem piór wirowały
w miniaturowych huraganach, raz po raz wystrzeliwując w różne strony jak z procy. Zciany i
podłoga szybko pokrywały się wgnieceniami. Wydawałoby się, że kamienie szlachetne w
ogóle powinny obrócić się w pył, ale ku mojemu zdziwieniu całe i nieuszkodzone leżały na
podłodze, jakby przykleiły się do kątów heksagramu - najwyrazniej strzegła je szczątkowa
magia kręgu.
Naprędce postawiona obrona nie dała nam ostatecznie ogłuchnąć, lecz lamentująca
paskuda powoli zaczęła ją przebijać i ból w uszach nie ustawał.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]