[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Zaczęła rozciągać oporne mięśnie.
- Uważam, że na dzisiaj wystarczy mi powietrza, ruchu i przyrody.
Przyjrzał jej się. W tym wydaniu - w podkoszulku, dżinsach i w starych butach - to nie
była A. J. Fields. Ale przynajmniej jedna cecha pozostała niezmienna i zamierzał to
wykorzystać.
- Po prostu spuchłaś. Nie masz takiej kondycji jak ja.
- Akurat. - Odepchnęła się od drzewa.
Zawzięcie zaczęła wspinać się krętą ścieżką, a krople potu spływały jej po plecach.
Mięśnie nóg błagały o litość, przypominając, że od ponad miesiąca zaniedbała tenis.
Wreszcie, obolała i wykończona, opadła na kamień.
- To by było na tyle. Poddaję się.
- Jeszcze trochę, a zacznie się łatwiejszy odcinek.
- Nie.
- A. J., krócej jest przejść tędy, niż wracać.
Krócej? Zamknęła oczy. Co ją opętało, że pozwoliła mu się wlec przez ten las?
- Zostaję tutaj na noc. Możesz mi przynieść poduszkę i sandwicza.
- Nie, ale mogę cię ponieść.
- W żadnym wypadku!
- A gdybym cię przekupił? Spojrzała na niego z oburzeniem.
- Korupcja? A fe! Ale jestem otwarta na negocjacje.
- Mam butelkę cabernet samdgnon, którą odłożyłem na szczególną okazję.
Wytarła pomazane ziemią kolano.
- Jaki rocznik?
- Siedemdziesiąty dziewiąty.
- Niezły początek. Mogę na to konto przejść kolejne sto metrów.
- Poza tym jest stek, który wyjąłem dziś rano z zamrażalnika i zamierzam go upiec na
ruszcie w jałowcu.
- Mniam, mniam. To jest warte połowę powrotnej drogi.
- Twarda jesteś.
- Dzięki za komplement.
- Kwiaty. Cała masa. Zmarszczyła czoło.
- Zanim wrócimy na dół, kwiaciarnia będzie zamknięta.
- Ty mieszczko - westchnął. - Tylko się rozejrzyj. Wokół aż mieniło od cudownych
kwiatów.
- Cudownie! - Podniosła ręce i objęła go za szyję. - To doprowadzi mnie do
frontowych drzwi.
Dziarsko zabrał się do roboty.
- Lubię niebieskie - zawołała i roześmiała się na cały głos, gdy coś odburknął.
Nie przypuszczała, że weekend może być aż tak relaksujący. Nie spodziewała się
także, że potrafi tak radośnie spędzić tyle czasu z jedną osobą. Żadnych rozkładów zajęć,
żadnych spotkań ani pilnych umów. Wyłącznie poranki, popołudnia i wieczory.
Wydawało się absurdalne, że coś tak prozaicznego, jak przygotowywanie śniadania,
może być tak zabawne. Odkryła też, że poświęcenie czasu na posiłek, zamiast zaczynania
dnia w biegu, również może mieć pewien urok... kiedy się tego nie robi samotnie. To, że nie
musiała tkwić nad jakimś scenariuszem ani pisać służbowych listów, wcale jej nie zmartwiło.
Jedyne, czym obciążyła umysł przez te dwa dni, była krzyżówka. I nawet jej nie dokoń-
czyłam, pomyślała przewrotnie.
Teraz zrywał dla niej kwiaty. Nieduże, bajecznie kolorowe kwiatki. Wstawi je do
wazonu przy oknie, gdzie będzie im przytulnie i widno. Po prostu idealnie.
Na chwilę jej serce się zatrzymało. Ptaki umilkły, a powietrze stało się nieruchome jak
tafla szkła. Ujrzała Dawida, jakby patrzyła przez teleobiektyw. W tym czasie niebo i świat
wokół poszarzały. Poczuła nagły, ostry ból, gdy obsuwając się z kamienia, przejechała po nim
kłykciami.
- Nie! - Myślała, że wykrzyczała to słowo, lecz był to tylko szept. Potykając się,
podbiegła do niego. Dwukrotnie próbowała wymówić jego imię, aż w końcu wydobyła je
przez zaciśnięte gardło. - Dawid! Nie. Zostaw.
Wyprostował się, a ona rzuciła mu się w ramiona. Tylko jeden raz widział tak
bezgraniczne przerażenie w jej oczach, a było to wtedy, gdy stała w pustym pokoju starego
domu, widząc coś, czego nikt inny nie mógł zobaczyć.
- Auroro! - Przyciskał ją, nie mając pojęcia, jak ją ukoić i opanować jej drżenie. - Co
się stało?
- Nie zrywaj. Dawid, proszę. - Wbiła palce w jego plecy.
- W porządku, już nie zrywam. - Odsunął ją lekko i spojrzał jej w oczy. - Dlaczego?
- Coś jest w nich złego. - Strach minął. - Coś jest w nich złego - powtórzyła.
- Przecież to tylko kwiaty. - Pokazał jej te, które trzymał w ręku.
- Nie w tych. W tamtych. Zamierzałeś zrywać tamte, o tam.
Idąc wzrokiem za jej spojrzeniem, popatrzył na duży nasłoneczniony kamień,
obrośnięty wokół dzwonkami. Właśnie chciał je zerwać, kiedy zatrzymał go jej krzyk.
- Tak, zamierzałem. Chodź, A. J., przyjrzymy się im z bliska.
- Nie. - Chwyciła go z całej siły. - Nie dotykaj ich.
- Uspokój się - powiedział opanowanym głosem, choć był podenerwowany. Podniósł
mały kijek i przejechał nim po kamieniu. Nagle rozległ się złowieszczy syk, w mgnieniu oka
pojawiła się i żmija ukąsiła patyk.
Odskoczyli na ścieżkę.
Grube i solidne buty, które miał na nogach, osłoniłyby go przed wszystkimi żmijami
na wzgórzach. Ale on zrywał kwiaty i nic nie chroniło jego gołych rąk i nadgarstków.
- Wracajmy - powiedziała bezbarwnym głosem. Była mu wdzięczna, że o nic nie pyta.
Nie wiedziałaby, co mu odpowiedzieć. W ciągu trwającej wieczność chwili odkryła dużo
więcej, niż ukrytą pod kamieniem żmiję. Odkryła, że zakochała się w Dawidzie. Teraz może
ją zranić, a ona nie ma jak się przed tym bronić.
Więc się nie odzywała Ponieważ on także milczał, odebrała to jako pierwszą oznakę
odrzucenia. Weszli kuchennymi drzwiami. Dawid wyjął z kredensu butelkę brandy i dwie
szklanki. Nalał, podał jedną A. J., a z drugiej pociągnął solidny łyk.
Popijała małymi łyczkami, aż poczuła się odrobinę lepiej.
- Mógłbyś mnie teraz odwieźć do domu? Spojrzał na nią zdumiony.
- O czym ty mówisz?
- Z reguły ludzie - mówiła najspokojniej jak mogła - po podobnym incydencie czują
[ Pobierz całość w formacie PDF ]