[ Pobierz całość w formacie PDF ]
spódnicę jabłonki, pod owcze pyszczki, i przeczytałem pod słońce:
Kochany Zwietliku. . .
Dalej pismo pokrywało się literami na drugiej stronie, więc nie zdołałem prze-
czytać, bo liścik był zamknięty czerwoną pieczęcią. Ale przeczytałem zupełnie
wyraznie, że pan Dymaczek, który hodował wieprze i miał rozpłodowe knury, tak
że się do nich upodobnił, że ten starszy pan podpisał się:
Twój Aladyn
A teraz ta dziewczyna, Zwietlik, szła do słodowni, niosła przewieszone przez
łokieć ręczniki, ja zaś chciałem pisać nadobowiązkowe wypracowanie domowe.
Smarowałem piórem, malowałem serca i wężykowate linie, a potem bazgrałem
rozmaite krzyżyki, lecz nagle odłożyłem pióro i spojrzałem w okienko, małe
okienko wysoko nad łazienką w ciemnym korytarzu słodowni, okienko to miało
przymknięte powieki, na wpół opuszczone żaluzje wywietrznika. I rozgarnąłem
gałązki owczych pyszczków, miałem w rękach wrażenie, jakbym dotykał dużych
dzwonków zwisających z uprzęży, dziesiątków dzwonków uprzęży, pobrzękują-
cych w rytm kłusa, i przebiegłem pod gałęziami jabłoni, i serce mi biło, gdy otwo-
rzyłem drzwi słodowni i cicho je za sobą zamknąłem.
Panowała tu cisza, tylko w pomieszczeniu, gdzie się szlifuje zielony słód przed
suszeniem, trzaskało nieustannie otwarte, pokrzywione i pozbawione szyb okien-
ko i powiew niósł zapach słodu i jęczmienia. Korytarz był ciemny, a że przysze-
dłem ze słońca, musiałem posuwać się dotykając rękoma ścian. A potem przez
otwarte wrota błysnęły niewyrazne mokre schody, dalej zaś jeszcze jeden kory-
tarz. I tam dostrzegłem w ciemnościach, że pod samym sufitem widnieje wenty-
lator łazienki, kreskowany uchylonymi listewkami. Pod mroczną ścianą korytarza
lśniła pomalowana na biało drabina. Ja jednak ukląkłem przy dziurce od klucza.
Wahałem się długo, w końcu jednak odważyłem się spojrzeć. Ale przez dziurkę
od klucza nic nie widziałem. I nagle podniosłem wzrok na tę drabinę, w słodowni
panowała cisza i tylko okienko na ostatnim piętrze koło słodowni trzaskało, wzią-
77
łem więc tę białą drabinę i postawiłem ją pod oświetlonym okienkiem, po czym
zacząłem wchodzić po szczeblach i ciekawość ciągnęła mnie w górę, bo słysza-
łem, jak z kurków płynie do wanny woda. A kiedy położyłem palce na mokrej
żaluzji wentylatora i wspiąłem się o szczebel wyżej pode mną otworzył się
widok wprost na wannę. Najpierw przestraszyłem się. Myślałem, że panna z biu-
ra zemdlała. Nie leżała wyciągnięta w wannie, ale jakoś tak dziwnie: w poprzek.
I głowę miała obwiązaną, i włosy jej zwisały przez krawędz wanny, na twarzy
była czerwona jak letnie jabłko astrachańskie. Ręce miała rozrzucone i obrócone
dłońmi w górę. Tak tam leżała dziwnie skulona i jej ciało, usiłowało się podnieść,
jakby chciała wstać. I widziałem jej odrzuconą do tyłu twarz, jej ramiona unosiły
się, oddychała ciężko, jakby szła pod górę albo niosła ogromny ciężki przedmiot,
jakby jechała na rowerze albo siedząc w miejscu naciskała pedał maszyny do szy-
cia.
Chciałem pospiesznie zbiec z drabiny i zawołać mielcerza, aby przyszli jej
z pomocą, ale nagle panienka wyprostowała się cała, po czym złamała się, głowa
opadła jej pomiędzy obojczyki i jej twarz zniknęła, a przerzucone przez krawędz
wanny włosy osunęły się, tak że zakryły jej plecy. A ja, kiedy jeszcze byłem mi-
nistrantem, widziałem, jak ta panienka klęczała przed ołtarzem, ja zaś podałem
księdzu dziekanowi patenę z przenajświętszą hostią, i wtedy ta panna miała od-
chyloną do tyłu głowę i wysunięty odrobinę język, a kiedy ksiądz dziekan przeże-
gnał ją hostią i włożył ją do jej ust, panna tak samo właśnie pochyliła pospiesznie
głowę, brodę schowała między obojczyki, bo przyjęła ciało Pańskie, zupełnie tak
samo jak teraz w wannie strumień wody. I tak tam siedziała, łopatki podnosiły jej
włosy w rytm przyspieszonego oddechu, po czym jej ręce rozluzniły się, z wolna
zwinęła się, zatkała korkiem otwór zamykający dno wanny i leżała tak, i patrzy-
ła w sufit, poziom wody podnosił się, widziałem, jak unosi jej ciało, widziałem
wszystko, była zupełnie taka sama jak syrenka wytatuowana na mojej piersi, tylko
na brzuchu miała jasne włoski jak wiecheć słomy. I spostrzegłem, że na klamce
wisi jeden z tych ręczników, który niosła ze sobą przed chwilą, i ten ręcznik za-
słaniał dziurkę od klucza, i ja wiedziałem, że panienka wiedziała, że ktoś by mógł
ją podglądać, że robi coś, czego się nie powinno, tak jak ja nie powinienem na
nią patrzeć, bo na to wszystko mógł spoglądać jedynie Pan Bóg, któremu żaden
ręcznik nie może w tym przeszkodzić. Ale ja znałem już jej tajemnicę.
Szybko zszedłem z drabiny i postawiłem ją tam, skąd ją wziąłem, i po chwili
po mokrych schodach zbiegłem do magazynu podłogowego. Patrzyłem na mokre
pola jęczmienia, a kiedy pomyślałem o tym, co widziałem, poczułem, że jest mi
przyjemnie, że między nogami mam prawie takie samo przyjemne uczucie, jakie
miała panienka z biura. Czułem tu, w magazynie, że oddycham tak samo pospiesz-
nie jak ona w wannie. Powoli wspiąłem się po mokrych schodach, a potem zamy-
ślony szedłem na górę, minąłem izby czeladne, przez otwarte drzwi widziałem,
jak śpi mielcerz, z jedną nogą na ziemi, ze zwisającą jedną ręką spał na wznak,
78
ja jednak szedłem jeszcze wyżej, obok magazynu suchego jęczmienia, który spał
w pryzmach. A potem otwarłem drzwi do młynnicy sodu, skąd zmielony dojrzały
jęczmień spadał wprost do warzelni, do kotła.
Jednakże najpierw przeszedłem w zadumie po krytym drewnianym mostku,
który łączył słodownię z warzelnią, przez okienko wpadał gwałtowny blask słoń-
ca, który wprost oślepiał, ale ja zamyślony wszedłem do młynnicy. Kiedy wcho-
dziłem do młynnicy, zawsze ogarniał mnie strach; rozejrzałem się po przysypa-
nych jęczmienną mąką motorach i śrutownikach, po białych graniastych rurach,
przez które sypał się słód; kiedy dawniej otwierałem drzwi i widziałem ten przy-
sypany pyłem krajobraz księżycowy, musiałem zbierać siły, aby kilku susami do-
trzeć do drzwi po drugiej stronie, takim przerażeniem napawała mnie ta młynni-
ca, że niezwykle lekko dotykałem posypanej białym mącznym pyłem podłogi, nie
ważyłem więcej niż pięć kilogramów, tak że się niemal unosiłem nad podłogą,
zupełnie tak samo jak w zimie, kiedy lody ruszały na rzece, tak właśnie lekko
przebiegałem na drugi brzeg rzeki: szybkimi skokami.
Teraz jednak stałem pośrodku młynnicy i przestrach ustąpił. Patrzyłem spo-
kojnie na przysypane mąką motory, na koryta z lipowego drewna, na przysypane
składy i nie potrzebowałem już skrzydeł strachu, aby mnie przeniosły, bo to, co
zobaczyłem w łazience, uczyniło mnie nagle o kilka lat starszym. Stało się ze mną
zupełnie to samo co z Szawłem, kiedy uderzył grom z jasnego nieba i zrzucił go
z konia. . .
[ Pobierz całość w formacie PDF ]