[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pochopnie sądzić: brak doświadczenia i brak charakteru często prowadzą do
nieszczęścia raczej niż podłości.
Być może niewiele zostanie po moim życiu. Ale wiele pokładam w słowie drukowanym.
Myślę podobnie jak %7łydzi, którzy wierzą w księgi, w to, co mądrość i rozsądek utrwaliły
na papierze. Moje doświadczenie osobiste i doświadczenie historyczne mówi mi, że z
tego bardzo wiele zostaje.
W naszym pokoleniu byliśmy wychowywani tak, aby uczyć się z przykładów innych, od
ludzi, którzy odegrali jakąś rolę w życiu społecznym, odważnie walczyli o dobro,
odważnie stawiali opór złu. Albo odważnie umierali. Ale właściwie nie chciałem umierać
za ojczyznę. Wpojono nam jednak, że hańbą jest żyć za wszelką cenę. %7łycie za wszelką
cenę, to walka o byt, o dobór naturalny, to silniejszy, który dławi słabszego. I słabszy,
który gotów jest poddać się i ulec. To nieludzkie.
Odwaga cywilna oznacza poczucie konieczności przeciwstawienia się prądowi. Bardzo ją
cenię. Muszę uczciwie powiedzieć: gdybym na przykład przyswoił sobie to wszystko, co
słyszałem na temat %7łydów w szkole i w kościele stałbym się antysemitą. Wewnętrzny
opór przeciwko głupocie i narzucanemu myśleniu stał u zródła tego, że broniłem %7łydów
w czasie wojny, choć sytuacja ówczesna przyniosła oczywiście i ważniejsze motywacje.
Także wówczas słyszałem nieraz, również od niektórych księży:, czego pan chce z tymi
%7łydami, po co się pan tak angażuje. Po co naraża pan swoje życie dla %7łydów?" Do dziś
znam takich ludzi z imienia i nazwiska. Ale ja chciałem inaczej i znajdowałem
wystarczająco wielu myślących podobnie, aby utwierdzić się w wyborze drogi.
W więzieniu przeżyłem najgorsze lata stalinizmu. Nie wiedziałem prawie wcale, co działo
się na zewnątrz. Gdy wyszedłem, dowiedziałem się, że ludzie z Tygodnika Po-
75
wszechnego" mieli odwagę cywilną, jedyni chyba w tym rejonie świata, powiedzieć: nie
wydrukujemy epitafium dla Stalina. A więc, pomyślałem sobie, warto było. Są tacy ludzie
w naszym kraju. Podjęli ryzyko, ponieśli ofiary, pozbawieni przez przeszło trzy lata swego
pisma, pozbawieni środków do życia. To ludzie tacy, jak redaktor naczelny Tygodnika
Powszechnego" Jerzy Turowicz, ludzie cisi. I właśnie ta grupa podjęła po latach pierwsze
w Polsce próby wyjścia z beznadziejności w stosunkach między Polakami i Niemcami.
Pewien dyplomata niemiecki zagadnął mnie przed laty w Warszawie: Panie
Bartoszewski, znamy się od kilku lat, niech mi pan powie, czy żyje pan tylko dla historii?"
Nie tylko dla historii. Każdy pisarz jest swego rodzaju aktorem. Chce być czytany i
rozumiany, choćby go atakowano. Chce egzystować w świadomości ludzkiej. W tym
znaczeniu jestem żywo zainteresowany własną egzystencją. A dla historii, cóż jest
ważne, a co nieważne? Nieraz zdarzało się, że po latach dopiero spostrzegano, iż nie
bardzo zauważani wcześniej ludzie powiedzieli coś bardzo ważnego, że właśnie oni
przerzucili mosty ku nowym generacjom. Nie ukrywam: byłoby dla mnie czymś wielkim,
gdybym za sto lat w polskiej encyklopedii miał dwuwierszową wzmiankę. Ale jeszcze
więcej znaczyłoby dla mnie, gdybym mógł z jakiegoś innego świata dojrzeć, że moje
wartości, moje sposoby na współżycie ludzi i społeczności zaowocowały praktycznie.
Kiedyś chciałem zostać aktorem. No i grałem, choć na zupełnie innej scenie, grałem rolę
człowieka, który nie zna strachu. Wciąż starałem się przezwyciężyć strach, tak, aby nie
spowodował on negatywnych skutków dla innych ludzi albo dla sprawy, której służyłem.
Dziś mam przeróżne nerwice i łykam tabletki.
Często w moim życiu byłem głodny. Kiedy w połowie lat pięćdziesiątych opuściłem
więzienie, nierzadko z wdzięcznością przyjmowałem zaproszenie na obiad, który był
jedynym posiłkiem w ciągu dnia. Nie prosiłem nikogo o nic, nie pisałem do przyjaciół i
znajomych za granicę.
Czy cierpienie ma sens? Myślę, że tak, ale jeśli przyjmowane jest świadomie i owocne
dla innych. Choćby tylko jako przykład.
Niejednakowo obwiniam poszczególnych ludzi, tych, co wykonywali rozkazy, i tych,
którzy je wydawali. Rozróżniam też ludzi i system, który ich znieprawił. Widzę winę
przede wszystkim u góry" a nie u dołu", choć i tych, którzy tylko wykonywali rozkazy, nie
można rozgrzeszyć zbyt pochopnie. Zależy to przecież w ostatecznym rachunku od tego,
czy zrozumieli popełnione zło i czy gotowi byli je naprawić, na ile to jest możliwe.
Zapewne, w pózniejszych latach miałem już nazwisko, byłem kimś znanym. Ale przecież
wcześniej, z początku, mogłem był sto tysięcy razy zniknąć bez śladu, jak wielu innych.
Także jeszcze w latach pięćdziesiątych.
W 1939 r. nie miałem ochoty bić się, ale moim obowiązkiem było służyć ojczyznie.
Miałem szczęście. Nikogo nie zabiłem. Nikogo nawet nie uderzyłem. Mnie bito. Byłem
ofiarą, niewinną, ale nie bezbronną, choć pozornie byłem bezbronny. Być może wiele
zawdzięczam modlitwom mojej matki. Kiedy po siedmiu miesiącach wróciłem z Oświęci-
mia, matka moja wówczas 43-letnia, miała w swych czarnych włosach dwa białe
pasma.
Pozostaje mi jeszcze opowiedzieć o zakończeniu historii, od której zacząłem tę książkę.
Wielu ludzi starało się o moje uwolnienie z internowania. Ludzie z różnych organizacji,
76
[ Pobierz całość w formacie PDF ]