[ Pobierz całość w formacie PDF ]

w sercu żadnej kobiety, przeto nie mógł też wróść w żadną realność i unosił się wiecznie
na peryferii życia, w półrealnych regionach, na krawędziach rzeczywistosci. Nawet na
uczciwą obywatelską śmierć nie zasłużył sobie - myślałem - wszystko u niego musiało,
być dziwaczne i wątpliwe. Postanowiłem w stosownej chwili zaskoczyć matkę otwartą
rozmową. Owego dnia (był ciężki dzień zimowy i od rana już sypał się miękki puch
zmierzchu) matka miała migrenę i leżała na sofie samotnie w salonie.
W tym rzadko odwiedzanym, paradnym pokoju panował od czasu zniknięcia ojca wzo-
rowy porządek, pielęgnowany woskiem i szczotkami przez Adelę. Meble przykryte były
pokrowcami; wszystkie sprzęty poddały się żelaznej dyscyplinie, jaką Adela roztoczyła
nad tym pokojem. Tylko pęk piór pawich, stojących w wazie na komodzie, nie dał się
utrzymać w ryzach. Był to element swawolny, niebezpieczny, o nieuchwytnej rewolucyj-
ności, jak rozhukana klasa gimnazjastek, pełna dewocji w oczy, a rozpustnej swawoli po-
za oczyma. Zwidrowały te oczy dzień cały i wierciły dziury w ścianach, mrugały, tłoczyły
się, trzepocąc rzęsami, z palcem przy ustach, jedne przez drugie, pełne chichotu i psoty.
Napełniały pokój świergotem i szeptem, rozsypywały się, jak motyle, dookoła wielora-
miennej lampy, uderzały tłumem barwnym w matowe, starcze dziurki od kluczy. Nawet w
obecności matki, leżącej z zawiązaną głową na sofie, nie mogły się powstrzymać, robiły
perskie oczko, dawały sobie znaki, mówiły niemym, kolorowym alfabetem, pełnym se-
kretnych znaczeń. Irytowało mnie to szydercze porozumienie, ta migotliwa zmowa poza
mymi plecami. Z kolanami
przyciśniętymi do sofy matki, badając dwoma palcami, jakby w zamyśleniu, delikatną
materię jej szlafroka, rzekłem niby mimochodem: - Chciałem cię już od dawna zapytać:
prawda, że to jest on? - I chociaż nie wskazałem nawet spojrzeniem na kondora, matka
odgadła od razu, zmieszała się bardzo i spuściła oczy. Dałem umyślnie upłynąć chwili,
żeby wykosztować jej zmieszanie, po czym z całym spokojem, opanowując wzbierający
gniew, spytałem: - Jaki sens mają w takim razie te wszystkie plotki i kłamstwa, które roz-
siewasz o ojcu?
48
Lecz jej rysy, które w pierwszej chwili rozpadły się były w panice, zaczęły się znowu
porządkować. - Jakie kłamstwa? - spytała mrugając oczyma, które były puste, nalane
ciemnym błękitem, bez białka. - Znam je od Adeli - rzekłem - ale wiem, że pochodzą od
ciebie; chcę wiedzieć prawdę.
Usta jej drżały lekko, zrenice, unikając mego wzroku, powędrowały w kąt oka. - Nie
kłamałam - rzekła, a usta- jej napęczniały i stały się małe zarazem. Uczułem, że mnie ko-
kietuje jak kobieta mężczyznę. - Z tymi karakonami to prawda - sam przecież pamiętasz...
- Zmieszałem się. Pamiętałem w istocie tę inwazję karakonów, ten zalew czarnego rojo-
wiska, które napełniało ciemność nocną, pajęczą bieganiną. Wszystkie szpary pełne były
drgających wąsów, każda szczelina mogła wystrzelić z nagła karakonem, z każdego pęk-
nięcia podłogi mogła zlęgnąć się ta czarna błyskawica, lecąca oszalałym zygzakiem po
podłodze. Ach, ten dziki obłęd popłochu, pisany błyszczącą, czarną linią na tablicy podło-
gi. Ach, te krzyki grozy ojca, skaczącego z krzesła na krzesło z dzirytem w ręku. Nie
przyjmując jadła ani napoju, z wypiekami gorączki na twarzy, z konwulsją wstrętu wrytą
dookoła ust, ojciec mój zdziczał zupełnie. Jasne było, że tego napięcia nienawiści żaden
organizm długo wytrzymać nie może. Straszliwa odraza zamieniała jego twarz w stężałą
maskę tragiczną, w której tylko zrenice, ukryte za dolną powieką, leżały na czatach, na-
pięte jak cięciwy, w wiecznej podejrzliwości. Z dzikim wrzaskiem zrywał się nagle z sie-
dzenia, leciał na oślep w kąt pokoju i już podnosił dziryt, na którym utkwiony ogromny
karakon przebierał rozpaczliwie gmatwaniną swych nóg. Adela przychodziła wówczas
blademu ze zgrozy z pomocą i odbierała lancę wraz z utkwionym trofeum, ażeby ją utopić
w cebrzyku. Już wówczas jednak nie umiałbym był powiedzieć, czy obrazy te zaszczepiły
mi opowiadania Adeli, czy też sam byłem ich świadkiem. Ojciec mój nie posiadał już
wtedy tej siły odpornej, która zdrowych ludzi broni od fascynacji wstrętu. Zamiast odgra-
niczyć się do straszliwej siły atrakcyjnej tej fascynacji, ojciec mój, wydany na łup szału,
wplątywał się w nią coraz bardziej. Smutne skutki nie dały długo na siebie czekać. Wnet
pojawiły się pierwsze podejrzane znaki, które napełniły nas przerażeniem i smutkiem. Za-
chowanie ojca zmieniło się. Szał jego, euforia jego podniecenia przygasła. W ruchach i
mimice jęły się zdradzać znaki złego sumienia. Zaczął nas unikać. Krył się dzień cały po
kątach, w szafach, pod pierzyną. .Widziałem go nieraz, jak w zamyśleniu oglądał własne
ręce, badał konsystencję skóry, paznokci, na których występować zaczęły czarne plamy,
jak łuski karakona.
W dzień opierał się jeszcze ostatkami sił, walczył, ale w nocy fascynacja uderzała nań
potężnymi arakami. Widziałem go pózną nocą, w świetle świecy stojącej na podłodze.
Mój ojciec leżał na ziemi nagi, popstrzony czarnymi plamami totemu, pokreślony liniami
żeber, fantastycznym rysunkiem przeświecającej na zewnątrz anatomii, leżał na czwora-
kach, opętany fascynacją awersji, która go wciągała w głąb swych zawiłych dróg. Mój oj-
ciec poruszał się wieloczłonkowym, skomplikowanym ruchem dziwnego rytuału, w któ-
rym ze zgrozą poznałem imitację ceremoniału karakoniego.
Od tego czasu wyrzekliśmy się ojca. Podobieństwo do karakona występowało z dniem
każdym wyrazniej - mój ojciec zamieniał się w karakona.
Zaczęliśmy się przyzwyczajać do tego. Widywaliśmy go coraz rzadziej, całymi tygo-
dniami znikał gdzieś na swych karakonich drogach - przestaliśmy go odróżniać, zlał się w
zupełności z tym czarnym niesamowitym plemieniem. Kto mógł powiedzieć, czy żył
gdzieś jeszcze w jakiejś szparze podłogi, czy przebiegał nocami pokoje, zaplątany w afery
karakonie, czy też był może między tymi martwymi owadami, które Adela co rana znaj-
49
dowała brzuchem do góry leżące i najeżone nogami i które ze wstrętem brała na śmiet-
niczkę i wyrzucała?
- A jednak - powiedziałem zdetonowany - jestem pewny, że ten kondor to on. - Matka [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zboralski.keep.pl