[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Białe szczyty rozsiadły się dokoła niczym lukrowane baby, gdzie okiem
sięgniesz śnieg... znów śnieg... i śmiertelny chłód. Ubieram się w co się da,
owijam nogi kocem. Pamiętam, dawno temu naradzaliśmy się, jak ubrać się w tę
drogę. Wszyscy wyśmiali mnie, gdy chciałam spakować futro.
Po usłanej śniegiem drodze wdzieramy się w srebrny pył.
- Po co? Nie włożysz ani razu! Chyba że robactwo chcesz w walizce
hodować - mówili.
No i nie wzięłam, a teraz pół naszej podróży marznę na całego i marzę o
tamtym futrze. Lodowate deszcze od Niemiec aż do Belgradu, noce w Anatolii
tak zimne, że skóra na rękach i twarzy pękała do krwi, wysokogórska zima w
Persji, że szpik w kościach zamarzał. Dziś każdemu, kto jedzie w kraje
podzwrotnikowe, radzę zabrać co najmniej ubranie wełniane, kożuszek bez
rękawów, dobry płaszcz skórzany, buty podkute, ze cztery ciepłe koce i
ogromny parasol. Na wszelki wypadek.
Wjeżdżamy w step bezludny, kamienisty, pocięty łożyskami wyschłych
rzek. W dwie godziny robimy jedną milę, co krok stając i wydzierając glinę
spod błotników. W końcu Stach zdejmuje błotniki, motor idzie względnie
szybko, ale lepkie grudy chlapią w twarz, ładują się do kosza.
Nad truchłem zdechłego psa ucztuje pięć olbrzymich sępów. Nażarte,
ciężkie, o podpalanych czerwono brzuchach nie znają lęku przed ludzmi, albo
nie mają siły uciekać. Odchodzą parę kroków i czekają obrażone, by wrócić do
uczty, gdy przejedziemy, jeden tylko biegnie niczym indor, po chwili z trudem
wznosi się na skrzydłach. Padnie bawół w zaprzęgu, wielbłąd, osioł czy pies,
odsuwa się ścierwo na brzeg pięknej szosy, nie grzebie nikt. Po co? Natychmiast
zwołują się ze wszystkich stron na ucztę grabarze, sprzątacze kraju, nazajutrz
lśnią w słońcu białe kości.
Stado delikatnych gazeli stoi i spogląda ciekawie, płoszą się, znikają w
trawach, z nadejściem zmroku kryjemy się i my ich śladem w wysokich
burzanach.
Kryjemy się i my ich śladem w wysokich burzanach
Na pagórku gliniana chatka, dwa słupy i potężny łańcuch zamykający
drogę, to granica Beludżystanu. Straż sprawdza paszporty, zapisuje numer
motoru, łańcuch opada, staczamy się w szerokie łożysko rzeki, przeskakujemy
wąską strugę i już jesteśmy w Pendżabie.
Rzucam ostatnie spojrzenie za siebie. Cały step, przez który
wędrowaliśmy dziś jeszcze, widać jak na dłoni, wije się jaśniejsza kreska drogi,
po której motocykl posuwał się niczym żuczek, toczył się, znikał w
rozpadlinach jarów, znów wyłaził na powierzchnię. %7łegnam Beludżystan z jego
straszliwą pustynią, śniegiem gór i burzanami bezludnych stepów, zapominam o
grozie tego, co za nami, dzisiaj wykreśla z pamięci wczoraj.
Jeden wiraż, drugi, pięćdziesiąty, a może już setny, ile ich, nie zliczę,
zjazd długi około trzydziestu dwóch kilometrów, spadamy w dół, droga
paskudna, niebezpieczna. Piękna i grozy nie da się opisać, bo czyż potrafi ten,
co martwy druk czyta, spojrzeć wraz ze mną ze szczytu gór? Jeżeli nie cierpi na
lęk wysokości, zapraszam. Prostopadłe szare skały, bezdenna czarna przepaść, a
gdzieś w dole roziskrzone morze błękitu, ziemi nie widać, u stóp niebo, a my
spadamy w ten błękit. Na dnie przepaści potok pieni się i huczy, przetacza białą
pianę kaskady po omszałych głazach, przeskakuje drogę w betonowym łożysku,
my przeskakujemy przez potok i tak pędzimy obok siebie, mijamy się,
spotykamy, wciąż w dół.
Wreszcie zajaśniał na szarym granicie ściany olbrzymi biały napis
WELCOME.
Tak 9 stycznia 1935 roku stanęliśmy na indyjskiej ziemi.
NA INDYJSKIEJ ZIEMI
Wkraczamy w dolinę Indusu, rzeki szerokiej na dwanaście mil
angielskich, szakale siedzą w rzędzie i wyją nam ślicznie na powitanie. Na
lotnym piasku leży żelazna siatka, na niej podściółka z trzciny wodnej, to droga.
Na niektórych odcinkach trzcina położona jest tak grubą warstwą, że trzeba
wyciągać zgniecione łodygi spod błotników. Posuwamy się statecznie po
szuwarach wśród szuwarów.
Około północy stajemy nad wielką wodą. Migają światła latarni, przejazd
wolny, strażnik z czerwoną latarnią kroczy przed nami, maszyna posuwa się po
trzeszczących deskach powoli. Drewniany pomost na baniastych białych
łodziach ma półtorej mili długości. Coś wspaniałego, bezkres wody i ten
prymitywny most trzeszczący pod ciężarem motoru w mrokach nocy.
Zajeżdżamy do Dak Bungalow na nocleg.
Jedziemy w mrocznym tunelu cienistego sklepienia, złote plamki słońca
migocą na wyślizganym asfalcie. Z obu stron drogi dwurzędy rozłożystych
drzew splatają się konarami, wprost nacieszyć się nie możemy soczystą zielenią
[ Pobierz całość w formacie PDF ]