[ Pobierz całość w formacie PDF ]

siedemdziesiąt dolarów i ani jednej dziesięciocentówki  to za-
brzmiało jak jakiś dowcip roku i roześmiałem się. Poczułem, że kręci
mi się w głowie. Odpychając się od drzewa, ruszyłem naprzód. Jakieś
pięć czy sześć przecznic dalej zauważyłem mały osiedlowy bar. Był po
drugiej stronie ulicy, nad drzwiami widniał neonowy kieliszek oraz
napis: TERRY MAC ZAPRASZA. Przed wejściem stały trzy
samochody, a sklepy po obu stronach baru były zamknięte. Cofnąłem
się do jakichś drzwi i wygłodniałym wzrokiem popatrzyłem na bar. W
kieszeni płaszcza wciąż miałem tę kartkę od Suzy. Wyjąłem ją i
przyjrzałem się jej w przyćmionym świetle, notując w pamięci numer.
Po chwili znowu spojrzałem na bar.
Nie, to byłoby szaleństwo. Wtedy zauważyłem dziwną rzecz. Krople
deszczu zaczęły odbijać się od chodnika. Uderzając o jego czarną,
lśniącą powierzchnię, odskakiwały w powietrze jak odłamki drobnych,
białych pocisków. Zmieniły się w deszcz ze śniegiem. Wtedy po-
stanowiłem. Byłem przemoknięty do suchej nitki i musiałem się gdzieś
ogrzać, bo inaczej do rana zamarzłbym na śmierć. W tej sytuacji lepiej
zaryzykować. Ciasno otoczyłem twarz kołnierzem, szybkim ruchem
zsunąłem rondo kapelusza i ruszyłem na drugą stronę.
Wnętrze baru było ciemne i zadymione. Na taboretach przy blacie
pośrodku baru siedzieli mężczyzna i kobieta, a dalej jakiś samotny
człowiek. Barman był młodym chłopakiem o irlandzkiej aparycji, tuż
po dwudziestce, miał kruczoczarne włosy i niewiarygodnie białe zęby.
Kiedy wszedłem, wszyscy podnieśli wzrok i przerwali rozmowę. W
głębi stała szafa grająca, a przy niej budka telefoniczna.
 Kieliszek bourbona bez lodu  rzuciłem.  Resztę poproszę w
dziesięciocentówkach.  Położyłem na ladzie dolara. Troje klientów
spojrzało po sobie i zaczęli misternie sączyć swoje drinki, jakby
widzieli je po raz pierwszy w życiu.
 Bardzo proszę  odparł przyjaznie barman, unikając mojego
wzroku. Postawił na ladzie drinka i położył drobne. Chwyciłem mo-
nety, jednym ruchem dłoni wlałem do gardła whisky i udałem się do
budki, czując, jak alkohol pali mój zziębnięty przełyk i eksploduje w
moim wnętrzu.
Zatrzasnąłem drzwi, wsunąłem po omacku monetę w otwór i
sztywnym jak kawałek drewna palcem wybrałem numer. Znowu do-
padły mnie dreszcze; słyszałem, jak woda kapie mi z ubrań na podłogę.
Chryste, dlaczego nikt nie odbiera? Poruszyłem się nieco i zerknąłem
w stronę baru. Póki co, nikt się jeszcze stamtąd nie ruszył.
 Bar Sidelines.  Tym razem odezwał się kobiecy głos.
 Poproszę z Redem Laniganem  rzuciłem, usiłując powstrzymać
szczękanie zębów.
Dziewczyna ruszyła się gdzieś. Czekałem, niemal pijany od tego
jednego kieliszka whisky. Kręciło mi się w głowie. Po chwili ktoś
podniósł słuchawkę.  Tu Lanigan.
 Posłuchaj, Red...
Roześmiał się pobłażliwie.  No, ty zgrywusie jeden. Jak już mu-
sisz się upijać, to mógłbyś przynajmniej zrobić to tutaj.  Usłyszałem,
jak kopnięciem zamyka drzwi.  Jezu, jak to dobrze, że udało ci się
znalezć jakiś telefon. Słuchaj, dzwoniła...
 No i co mówiła?  przerwałem mu.
 A.H.
 Co?
 Tylko tyle. Prosiła, żebym ci to przekazał. A.H. A jak azyl i H jak
hotel. Na Boga, lepiej, żebyś ty pojął, co to ma znaczyć, bo ja za nic nie
mogę.
 Dzięki  rzuciłem i odwiesiłem słuchawkę. Och, ty śliczna,
jasnowłosa, bystra dziewczyno. Chwyciłem książkę telefoniczną i
otwierając ją szybkim ruchem, zerknąłem raz jeszcze na bar, ale było
już za pózno. Barman-Irlandczyk udawał, że jedną ręką zmywa w
zlewie naczynia, w drugiej zaś trzymał słuchawkę telefonu za barem,
kiwając przy tym głową. Widziałem, jak obrócił się lekko i zerknął w
stronę budki.
Wyszedłem i ruszyłem do drzwi. Troje klientów na powrót zaczęło
kontemplować swoje drinki, jakby nie widzieli ich nigdy w życiu.
Zapadło milczenie. Barman skończył rozmawiać przez telefon i stał
ze słuchawką w ręce, jakby nie wiedział, co z nią dalej począć. Wtedy
ogarnęła mnie jakaś niedorzeczna wściekłość. Dość już miałem robie-
nia za mechanicznego królika przez cały ten czas. To było nie fair.
Zatrzymałem się, wyjąłem mu z ręki słuchawkę, podniosłem aparat i
szarpnąłem. Zerwany przewód spadł pod ladę.
 To pan jest Terry Mac?  zapytałem. Byłem tak skołowany,
jakby lada chwila moja głowa miała samoistnie wylecieć przez drzwi.
Tamten patrzył na mnie, pobladły, ze strachu nie mogąc wykrztusić
ani słowa.
 Wsadz to sobie gdzieś, ty irlandzka, barowa świnio  burknąłem,
wrzucając aparat do zlewu, razem ze słuchawką. Końcówka zerwanego
przewodu wciąż zwisała za kant lady. Wyglądało to niezbyt elegancko,
więc ostrożnie zwinąłem przewód i wrzuciłem do wody razem z całym
aparatem. Następnie odwróciłem się i wyszedłem, nie oglądając się za
siebie.
Deszcz ze śniegiem stukał mi o rondo kapelusza i zacinał w twarz.
Puściłem się biegiem i tuż przed zakrętem zerknąłem przez ramię.
Barman wraz z którymś z klientów stał w drzwiach, obserwując, w
którą biegnę stronę. Kiedy dotarłem do następnej przecznicy,
usłyszałem syreny.
Parłem naprzód, czując, jak moje stopy unoszą się, kołyszą i ude- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zboralski.keep.pl