[ Pobierz całość w formacie PDF ]

się ze zdobyczą, lekko wygiętym wkrętakiem z czarną rękojeścią.  Właśnie taki
 powiedziała, zapinając kurtkę Skinnera.
Oburącz podając jej narzędzie, Nigel obserwował ją ukradkiem pod grzywą
włosów.
 Ja. . . lubię cię, Chevette.
 Wiem  powiedziała, stojąc z puszką wymiocin w jednej, a wkrętakiem
w drugiej ręce.  Wiem, że tak.
Odbijany przez łaty plastiku tworzącego zadaszenie górnego poziomu, deszcz
spływał po rurach ściekowych i przewodach elektrycznych, spadając na głowy
pod najdziwniejszymi kątami, chaotycznymi kaskadami, miniaturowymi Niaga-
rami spływającymi ze skorodowanego żelaza i dykty. Spod wejścia do warszta-
tu Nigela Chevette obserwowała zdumiewający wodospad, galony srebrnej wody
bryzgające z tego, co było napiętym daszkiem, gdy płócienna ochrona pękła z do-
nośnym trzaskiem, natychmiast zmieniając się w płachtę łopoczącego, mokrego
płótna. Niczego tutaj nie planowano wcześniej i wszystkie problemy z odprowa-
dzaniem wody rozwiązywano wtedy, kiedy się pojawiały. Albo i nie  co bardziej
prawdopodobne. Zauważyła, że połowa świateł zgasła, ale może ludzie pogasili
je, wykręcając wszystkie bezpieczniki. Potem kątem oka dostrzegła niesamowity
różowy rozbłysk powstający przy awarii transformatora i usłyszała huk. Gdzieś
przy Treasure. To załatwiło pozostałe światła i nagle znalazła się w kompletnych
121
ciemnościach. Wokół nie było nikogo, dosłownie nikogo. Tylko stuwatowa ża-
rówka w pomarańczowej plastikowej oprawce kołysała się na wietrze.
Chevette przeszła na środek pomostu, starając się omijać zerwane przewo-
dy. Przypomniała sobie o trzymanej w ręku puszce i rzuciwszy ją, usłyszała, jak
uderza o jezdnię i toczy się z hałasem. Pomyślała o swoim rowerze leżącym na
deszczu, z wyładowanymi kondensatorami. Ktoś go zabierze, na pewno, tak samo
jak rower Sammy ego Sala. To była najlepsza, najcenniejsza rzecz, jaką kiedy-
kolwiek miała, i ciężko zapracowała każdego dolara, jaki położyła na ladę w City
Wheels. Nie myślała o nim jak o przedmiocie, a raczej, jak o wiernym wierzchow-
cu. Niektórzy posłańcy nadawali swoim rowerom imiona, ale Chevette nigdy tego
nie zrobiła; może dlatego, że traktowała go jak żywe stworzenie. Pędz, powie-
działa sobie, bo dopadną cię, jeśli będziesz tu stała. Odwróciwszy się plecami do
San Francisco, ruszyła w kierunku Treasure. Jacy oni? Ten z pistoletem. Szukał
okularów. Przyszedł po nie i zabił Sammy ego. Czy przysłali go ci ludzie, którzy
dzwonili do Bunny ego i Wilsona? Gliny do wynajęcia. Faceci z ochrony.
Futerał w jej kieszeni. Gładki. I ta upiorna kreskówka miasta, wieżowców
z parasolowatymi dachami.  Sunflower .
 Jezu  mruknęła  dokąd? Dokąd ja idę?
Na Treasure, gdzie roi się od wilkołaków i śmiertelnych pułapek i gdzie w la-
sach grasują szaleńcy wypędzeni z mostu? Skinner mówił, że była tam baza mary-
narki, ale wkrótce po  Little Grande wybuchła tam zaraza, od której oczy mętnia-
ły i wypadały zęby. Gorączka na Treasure Island mogła zostać wywołana czymś,
co wydostało się z jakiegoś pojemnika w bazie marynarki po trzęsieniu ziemi.
Dlatego nikt tam teraz nie chodził, żaden normalny człowiek. Czasem nocami wi-
działo się ich ogniska, a w dzień dym, gdy szło się prosto do Oakland, ale tamtejsi
ludzie nie byli tak naprawdę podobni do tych, którzy mieszkali na moście.
A może powinna wrócić i spróbować odzyskać rower? Godzina jazdy i ha-
mulce znów się naładują. Widziała się, jak jedzie, może na wschód, jedzie przez
wieczność w głąb takiego kraju, jaki tam jest, pustyń znanych z telewizji albo
płaskich zielonych pól z pracującymi na nich rzędami maszyn robiących swoje
 cokolwiek to było. Jednak przypomniała sobie drogę z Oregonu, ciężarówki
przemykające nocami z jękiem jak oszalałe zwierzęta, i spróbowała wyobrazić
sobie przejeżdżanie obok nich. Nie, przy takiej drodze nie było miejsca dla ludzi,
nawet żadnego światełka pośród wszystkich tych pól. Można było tam zmierzać
bez końca i nie znalezć niczego, nawet miejsca do odpoczynku. Rowerem nie
wydostałaby się stąd.
Mogłaby wrócić do Skinnera. Wejść na górę i zobaczyć. . . Nie. Zdecydowanie
odepchnęła od siebie tę myśl.
Pustka uniosła się jak gaz z omywanej deszczem ciemności i Chevette wstrzy-
mała oddech, usiłując jej nie wdychać. Dziwne, ale dopiero utrata kogoś lub cze-
goś pozwala to docenić. Trzeba było odejścia matki, żeby Chevette stwierdziła,
122
że kiedykolwiek ją miała, ponieważ przedtem mama po prostu zawsze była. Albo
Skinner, ta kuchenka Colemana i olej, który musiała wpuszczać w maleńki otwór,
żeby zmiękczyć skórzaną uszczelkę tak, aby mogła działać pompa. Nie budzisz
się każdego ranka i nie doceniasz każdej takiej drobnej rzeczy. Jednak z tych dro-
biazgów składa się życie. Choćby móc na kogoś spojrzeć po przebudzeniu. Albo
Lowell. Kiedy go miała  jeśli w ogóle mogłaby tak twierdzić, a raczej uważała,
że nie  w każdym razie, kiedy był blisko niej, to trochę jakby. . .
 Chev? To ty?
I był tam znowu. Lowell. Siedząc ze skrzyżowanymi nogami na zardzewiałej
zamrażarce z napisem KREWETKI, paląc papierosa i patrząc na deszcz spływają-
cy po dachu straganu. Nie widziała go już od trzech tygodni i jedyne o czym teraz
pomyślała, to jej nieszczęsny wygląd. Obok niego siedział ten skin, na którego
wołali Codes, z naciągniętym na głowę kapturem czarnej bluzy i rękami schowa-
nymi w długich rękawach. Codes nigdy jej nie lubił.
Jednak Lowell uśmiechał się zza ognika papierosa.
 No  mruknął  powiesz wreszcie cześć, czy nie?
 Cześć  powiedziała Chevette.
Rozdział 21
 Dysydenci
Rydell nie był zbyt przekonany do tej historii z mostem, a jeszcze mniej do te-
go, co mówił o tym Freddie przy śniadaniu i w powrotnej drodze na North Beach.
Wciąż przypominał sobie dokumentalny film oglądany w Knoxville i był pewien,
że wcale nie wspominano o kanibalach ani żadnych kultach. Doszedł do wnio-
sku, że Freddie chciał go przestraszyć, ponieważ to Rydell miał się tam dostać
i zgarnąć tę dziewczynę, Chevette Washington.
A teraz, kiedy naprawdę tu był i patrzył, jak ludzie pospiesznie chowają swoje
rzeczy przed nadciągającą burzą, wszystko wyglądało zupełnie inaczej, niż mówił
Freddie. Raczej przypominało jakiś karnawał. Albo autostradę stanową, tyle że
zadaszoną od góry zwariowaną gmatwaniną bud, po prostu pudełek, kontenerów
mieszkalnych poustawianych jedne na drugich i poprzyklejanych do konstrukcji
wielkimi kawałami spoiwa jak koniki polne w pajęczynie. Na oba pierwotne po-
ziomy wchodziło się i schodziło przez otwory wycięte w jezdni, doczepiono tam
najrozmaitsze schody z dykty i spawanej stali, a w jednym miejscu nawet stary
trap lotniczy, stojący na sflaczałych oponach. Na dolnym poziomie, kiedy minęło
się szereg sklepików spożywczych, znajdowały się głównie bary, najmniejsze, ja-
kie Rydell kiedykolwiek widział, niektóre mieszczące zaledwie cztery stołki i nie
mające drzwi, tylko roletę, którą można opuścić i zamknąć.
Jednak nie było w tym żadnego planu, a przynajmniej nie zdołał takiego do- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zboralski.keep.pl