[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przypadku wydatnych kości policzkowych nie miałem innego wyjścia, jak tylko użyć
chromowego młotka. Byłem tak skupiony, że nie widziałem nic z wyjątkiem twarzy pacjentki.
Była niczym topografia niezdobytego kraju, którym manipulowałem z góry z artystyczną finezją
i transcendentną wizją perfekcji. Chodziło wyłącznie o sztukę odejmowania i w tamtej chwili
pragnąłem, by ta wysublimowana matematyka trwała w nieskończoność.
Pracowałem ciężko przez cały ranek i sporą część popołudnia, nie robiąc przerwy na obiad,
ale w końcu zacząłem się gubić. Mapa, którą nosiłem w głowie, poczęła się zacierać, a pewność
siebie migotała jak płomień na wietrze. Poczułem też znajome mrowienie w głowie, mówiące mi,
że potrzebuję dawki piękna. Pomyślałem, że wzmocniwszy narkotykiem siłę swego wrodzonego
geniuszu, bez trudu ukończę pracę przed kolacją. Poza tym nie mogłem kontynuować bez piękna,
bo zacząłem już odczuwać dreszcze, plamy latały mi przed oczyma, a ręce drżały. W końcu
odłożyłem skalpel i poszedłem do sypialni, by zrobić sobie zastrzyk.
Znalazłem walizkę na podłodze, w miejscu, w którym wylądowała po kontakcie z głową
burmistrza. Myśl o tym wywołała na mojej twarzy uśmiech. Wyjąłem jedną z fiolek i z
przerażeniem odkryłem, że jest rozbita i pusta. Gorączkowo sięgnąłem po drugą i zastałem ją w
tym samym stanie. Następnie zauważyłem na podłodze fioletową kałużę. Wszystkie fiolki zostały
rozbite. Nie miałem ani odrobiny czystego piękna, a głód narkotyczny przetaczał się przez moje
ciało niczym ciosy niewidzialnego wroga. Jęknąłem, lecz mój umysł krzyknął, po czym zanurzył
się we wzburzonym oceanie konsternacji i trwogi. Jedyną rzeczą, która pozwalała mi zachować
przytomność, była myśl o tym, że nie mogę zostawić Arli w obecnym stanie. Gdyby nie udało mi
się odzyskać owocu, bez wątpienia zapłaciłbym za to życiem.
Zataczając się, przeszedłem przez hol, gotów za wszelką cenę dokończyć dzieła, nim stracę
świadomość. Zawroty głowy były tak silne, że ledwie trzymałem się na nogach. Jedną ręką
wsparłem się o stół laboratoryjny, drugą zaś podniosłem skalpel i próbowałem się
skoncentrować, podczas gdy wszystko we mnie trzęsło się jak osika. Gdy tylko zrobiłem
pierwsze nacięcie, wiedziałem, że popełniłem błąd, ale nie dało się już go naprawić. Skupiłem
się, by naciąć ponownie i zrównoważyć skutki pomyłki, lecz znalazłem się w pułapce, widząc
oczami duszy, jak pędzę bez tchu, zagłębiając się coraz dalej i dalej w labirynt bez wyjścia.
Wcześniejsze precyzyjne cięcia zmieniły się w rozpaczliwe chlastanie, a krew płynęła
nieprzerwanie, od czasu do czasu tryskając na moją koszulę. Kropelki trafiały nawet do oczu,
oślepiając mnie. Gdy poczułem smak krwi na ustach, osunąłem się na kolana. Wstałem z
wysiłkiem, usiłując odpędzić pustkę, która zmieniała mój umysł w czarną noc.
Kontynuowałem pracę w tym stanie, od czasu do czasu tracąc świadomość, aż usłyszałem
własny udręczony krzyk, dobiegający jakby z bardzo daleka. Wtedy poprzez mdłości, lód i ogień
dreszczy, rozdzieranie mózgu i milczenie serca spadłem w otchłań, którą wziąłem za śmierć, lecz
niestety nią nie była.
12.
Otrzymałem pilną wiadomość od burmistrza, że zanim podejmę ostateczną decyzję,
stanowczo powinienem odczytać jeszcze jedną osobę.
- W środku nocy? - zapytałem Mantakisa, trzymającego w ręku swoją szczoteczkę z pierza.
Włożyłem płaszcz i chwyciłem torbę z przyrządami. Na zewnątrz znów rozszalała się
śnieżyca, brnąłem więc mozolnie pod wiatr, omal się nie poddając w obliczu gwałtownych
podmuchów. Dzieciom widać zawieja nie przeszkadzała: po obu stronach ulicy zauważyłem
wiele zamarzniętych posągów Podróżnika. Wyłaniały się raz po raz zza szalejących płatków
śniegu, gapiąc się na mnie z wyższością, zimnym wzrokiem, jak szpaler wyniosłych sędziów.
Zdawało mi się, że minęły wieki, a ja wciąż brnąłem przez szemrzącą złowrogo, wirującą
ciemność - aż w końcu, niespodziewanie, znalazłem się na miejscu.
Wiedziałem, że potknę się i upadnę na pierwszym stopniu schodków prowadzących do
kościoła, i tak też się stało. Otworzyłem wielkie, krzywe drzwi, które zaskrzypiały
prześmiewczo, i wszedłem. Powoli przemieściłem się przez most, który wydał mi się jeszcze
bardziej chwiejny niż zwykle. W jaskini z ołtarzem paliły się tylko dwie pochodnie.
- Halo? - zawołałem, lecz odpowiedziała mi cisza. Ktoś znów postawił parawan, a krzesła,
których używaliśmy przy badaniu, stały na swoich miejscach.
- Halo? - zawołałem ponownie. W mdłym świetle pochodni ramiona i twarze zahartowanych
bohaterów wyglądały jak żywe. Albo wiatr wyjący na zewnątrz, albo echo mojego oddechu
wywoływały cichy poświst, jakby kościół sam w sobie był żywą istotą. Oczy wymalowanego
Boga patrzyły na mnie z góry.
Zza parawanu dobiegł odgłos czyjegoś kaszlu.
- Halo! - zawołałem. - Dlaczego pan nie odpowiada? Postawiłem torbę, zdjąłem płaszcz i
ruszyłem, by przyjrzeć się pacjentowi. Gdy znalazłem się za parawanem, pochodnie zgasły i
zapadła całkowita ciemność. Ogarnięty paniką, zrobiłem krok do przodu i poczułem, jak dwie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]