[ Pobierz całość w formacie PDF ]

się mozolnie czołgać po skalnej półce, z trudem znajdując oparcie dla stóp. Gdy
dotarł na miejsce i uniósł głowę Caroline, wydała jęk. %7łyje! Poklepał ją po policzku.
Ulżyło mu, bo się poruszyła i nawet spróbowała usiąść.
- Ostrożnie - szepnął.
Niewielka lawina kamieni poluzowanych jej stopą osunęła się w dół i spadła
na piętrzące się pięćdziesiąt stóp niżej poszarpane skały. Obmacał jej ramiona i
nogi, żeby sprawdzić, czy są całe. Za lewym uchem znalazł krew ściekającą aż na
plecy. Odchylił włosy, różowe od krwi i deszczu. Zaklął na głos. Oczom jego ukazał
164
S
R
się wyrazny ślad po kuli, która otarła się o czaszkę. Tak mało brakowało, a byłoby
po niej. Wolał nawet sobie tego nie wyobrażać. Otulił ją ramionami, starając się
ogrzać przemarznięte ciało, żeby przestała tak drżeć.
- Caroline? - spróbował. - Caroline, słyszysz mnie?
Otworzyła oczy. Białka były przekrwione.
- Boli mnie głowa.
Zacisnęła kurczowo palce na jego dłoni.
- Upadłam. Słyszałam jakiś dzwięk...
- Możesz usiąść?
Nie chciał jej straszyć, nie wspomniał o kuli. Musiał ściągnąć ją z tej skalnej
półki i sprowadzić do domu. Od morza nadciągnęły czarne chmury. Lada chwila
znowu zacznie padać.
- Chyba tak.
Skrzywiła się z bólu. Przyłożyła obie dłonie do głowy.
- Strasznie boli.
- Wiem.
- Gdzie jest Alexander?
- Z Morag w zamku.
- A Thomas?
- Szuka cię. Wszyscy ciebie szukają.
- Wiedziałam, że ty mnie znajdziesz. Tylko ty...
Po jej policzkach potoczyły się łzy. Była wciąż w szoku. Obejrzała z
przerażeniem zakrwawione dłonie, które zdjęła z głowy.
- Gdybym nie przeżyła...
- Nie umrzesz, Caroline.
- Nie?
Otarła twarz rękawem. Głośno szlochała. Ponownie sięgnęła do rany na
głowie.
165
S
R
- To tylko draśnięcie.
To stwierdzenie dodało jej otuchy.
- Tak myślisz?
Siedząc, uniosła spódnicę i zaczęła oglądać nogi, poruszała nimi w różne
strony, sprawdzała, czy są całe. Gdy się co do tego upewniła, zaczęła dłońmi
obmacywać twarz.
- Co to takiego?
Wyczuła olbrzymi guz na czole.
- Czy moje oczy są w porządku?
Otworzyła szeroko powieki, obróciła twarz w stronę światła. Potem z ukosa
spojrzała pytająco na Thorntona.
Nieoczekiwanie się roześmiał. Napięcie, w którym trwał przez ostatnią dobę,
nagle ustąpiło.
- Do diabła, Caroline. Ciągle mnie zaskakujesz. Nigdy nie zachowujesz się
tak, jak bym się spodziewał.
Nie ruszała się.
- W Paryżu widziałam człowieka z takim samym wielkim guzem. Nagle padł
jak rażony piorunem i przestał oddychać Kiedy indziej...
- Dosyć tego.
Odciągnął jej dłoń od guza na czole.
W tym momencie nastąpiło oberwanie chmury. Zdjął surdut, narzucił jej na
ramiona i pomógł wsunąć ręce w rękawy, po czym starannie pozapinał guziki.
- Musimy stąd zejść! - przekrzykiwał ulewę, wskazując w górę na wielki
nawis rozmoczonej ziemi, który lada chwila mógł runąć wprost na nich i strącić ich
z wąskiej półki.
Caroline pokiwała głową. Jej blada twarz pobladła jeszcze bardziej, gdy
wstawała. Thornton podtrzymywał ją za ramię. Wzięła kilka głębokich oddechów,
próbując opanować strach.
166
S
R
Kazał jej położyć się na jego plecach i objąć za szyję.
- Nie puszczaj, pod żadnym pozorem.
- Nie puszczę.
- Dobrze.
Zrobił krok do przodu.
Caroline przywarła z całej siły do Thorntona. Jeżeli zginą, to razem
roztrzaskają się o nadbrzeżne skały. Na pewno był równie przerażony jak ona, choć
na zewnątrz okazywał tyle spokoju i pewności siebie.
Nie mogła uwierzyć, że on znajdzie wyjście z pułapki, w której się znajdowali.
Ale najwidoczniej mu się to udawało, pomału i cierpliwie, krok po kroku.
- Już blisko - powiedział cicho.
Przystanął, żeby odpocząć. Oparł czoło o skałę, oddychał głęboko.
- Mogę spróbować sama...
- Ani mi się waż.
Nie oponowała. Gdy popatrzyła na drogę, którą pokonali, wiedziała, że sama
nigdy by nie podołała.
Kolejna kępa ostrężyn, większy kamień, na którym można postawić stopę.
Była pod wrażeniem odwagi Thorntona, jego siły i wiary w siebie. Leżąca pod
nogami kłoda okazała się zmurszała, nie dała wystarczającego oparcia. Stoczą się w
dół? Nie. Uchwycił się ciernistego krzewu, nie bacząc na krwawiące dłonie i
przedramiona.
Ostatnie kroki. Znalezli się na płaskich skałach dominujących nad plażą.
Zejście z nich nie nastręczało najmniejszych trudności.
Dopiero teraz zdała sobie sprawę, w jakim niebezpieczeństwie się znajdowali.
Płakała rzewnymi łzami, nie mogła się od niego oderwać.
Thornton ją uratował. Ryzykował własne życie dla jej ocalenia.
167
S
R
Plaża pachniała morzem. Ten zapach zawsze kojarzył się jej z poczuciem
wolności. Teraz będzie się kojarzył z jego bliskością, gotowością do poświęcenia,
odwagą. Z tym wszystkim, co składa się na miłość.
Ich twarze były niemal przezroczyste w bladym świetle poranka. Nie
potrzebowali słów, żeby wyrazić, co czuli. Otarli się o śmierć, w obliczu której on
złożył u jej stóp dowód największego poświęcenia.
Dotknął ustami jej warg. Przywarła do niego i otaczający ich świat przestał
istnieć.
168
S
R
Rozdział piętnasty
Nazajutrz bolało ją wszystko. Szyja, głowa, nogi, palce, którymi całą noc
kurczowo trzymała się skalnej półki, żeby nie zsunąć się z niej w przepaść.
Thornton nie został na noc z Caroline. Napój, który przyrządziła jej pod
wieczór kucharka, musiał zawierać domieszkę środka nasennego. Niepokoiła się,
czy był na nią zły za to, że naraziła go na niebezpieczeństwo? Bardzo chciała go
zobaczyć. Zegar na kominku wskazywał kilka minut po jedenastej.
Niemal w południe drzwi otwarły się i ukazał się Thornton z kwiatami z
ogrodu w Penleven.
- Morag pomyślała, że będziesz zadowolona - rzekł, stawiając wazon na
nocnym stoliku. - Pozdrawia cię.
- A co z Thomasem? Gdzie on jest?
Nagle ogarnął ją niepokój o brata, podobnie jak owego dnia, kiedy zniknął w
Exeter. Thornton nie kwapił się z odpowiedzią.
- Dzisiaj rano wyjechał do Plymouth.
- Dokąd?
Usiadła gwałtownie na łóżku, odwinęła kołdrę.
- Dlaczego? Po co tam pojechał?
- Wspominał, że ma się z kimś spotkać. Proponowałem mu powóz ze
stangretem, ale nawet nie chciał o tym słyszeć. Wziął konia ze stajni i wyruszył o
świcie.
Wpadła w panikę. Zrozumiała, dlaczego Thomas wyjechał.
Najprawdopodobniej podejrzewał, że jej wypadek miał coś wspólnego z de
Lerinami. To rzeczywiście nie był przypadkowy upadek. Dotknęła dłonią bolącego
miejsca za uchem.
- Ja nie upadłam tak po prostu, prawda?
169
S
R
- Nie. Strzelano do ciebie.
- Thomas o tym wiedział?
- Tak.
Wszystko układało się w logiczną całość. Brat zapewne zamierza popłynąć do
Francji, odnalezć de Lerinów i oddać się w ich ręce, żeby siostrze nic złego się nie
przytrafiło. Bał się o nią i chciał ją chronić. Była o tym przekonana.
Serce waliło jej jak młotem. Czy poprosić Thorntona o pomoc? Był
ustosunkowany, ludzie się z nim liczyli. Jest ojcem jej dziecka. Czy łącząca ich więz
jest wystarczająco silna, żeby zdecydował się dla niej złamać prawo, jeśli zajdzie
taka konieczność?
A co potem? Sam stawi czoło de Lerinom? Wiedziała, jaki jest honorowy.
Gdyby Thomas został uwięziony za zabicie podłego człowieka, Thornton, była o
tym przekonana, wziąłby sprawy w swoje ręce i zakończył porachunki z resztą tej
niebezpiecznej rodziny.
Nie mieszaj go w to, podpowiadał rozsądek. Zrobił więcej niż ktokolwiek dla
kraju i króla. Powinien zostać w domu. Nie można go narażać. Dla jego dobra i
dobra Alexandra. Opanowała się. Oparła się o wezgłowie łóżka, przytknęła dłonie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zboralski.keep.pl